Po nocy na wysokości ponad 2000 metrów nad poziomem morza i szybkim śniadaniu rozstaliśmy się z Bryce Pioneer Village i ruszyliśmy w stronę czwartego parku narodowego na naszej liście do odhaczenia. Tym razem był to Bryce Canyon, w którym jeszcze nigdy nie byliśmy.

To nasz pierwszy i ostatni park, który odwiedzamy na terenie stanu Utah. Mniej popularny niż kalifornijskie Yosemite czy Sekwoje. Położony jest na wyżynie Kolorado, co mocno odczuwaliśmy w trakcie pobytu. Nazwany na cześć mormońskiego pioniera, Ebenezera Bryce’a. Choć park w nazwie ma kanion, nie jest prawdziwym kanionem, bo na dnie nie płynie rzeka. Niezwykłe formacje skalne, które można w nim oglądać powstały w wyniku erozji. Najsłynniejsze to iglice zbudowane z wapienia o wysokości nawet 45 metrów!

Park jest bardzo dostępny, jak wszystko w USA. Wjechaliśmy bez problemu pokazując naszą kartę America the Beautiful, zaraz za budkami rangerów było visitor center, w którym Klara dostała kolejne pieczątki do swojego paszportu – pierwsze w innym regionie niż dotychczas. Nie dość, że ma datę, to jeszcze pieczątkę z nazwą parku i odznakę młodego rangera. Sklep i muzeum na świetnym poziomie – lepsze niż w sekwojach czy Dolinie Śmierci.

Tuż za visitor center znajdowały się dwa pierwsze punkty widokowe, do których można oczywiście dojechać autem. To możliwość zobaczenia formacji nazwanej Amfiteatrem z dwóch stron. Wysokość już była duża, a widoki zwalały z nóg. Takich kamiennych iglic nigdy nie widziałam. Stąd ruszyliśmy na kolejne punkty widokowe – z naturalnym mostem czy kolejnymi kanionami po drodze.

Ostatni punkt położony jest na wysokości prawie 2800 metrów nad poziomem morza i czuje się to w powietrzu (a w moim przypadku też w nogach, bo bolały mnie łydki).

Po opuszczeniu parku zaczęliśmy podróż w kierunku Page, miasteczka, w którym dziś śpimy. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad w Kanab – miejscu wypadowym do parku narodowego Zion, który tym razem omijamy, ale byliśmy w nim 7 lat temu. Wtedy spaliśmy właśnie w Kanab. Obiad był smaczny, a po nim jeszcze krótki przystanek na zdjęcia z widokiem na Lake Powell. Później już hotel i kąpiel w hotelowym basenie.

Temperatura dawała nam dziś popalić, dlatego basen był niezbędny. Po kąpieli mieliśmy 7 minut autem do chyba najsłynniejszej podkowy na rzece Kolorado – Horseshoe Bend.

Od naszej ostatniej wizyty 7 lat temu wiele się tu zmieniło. Miejsce bardzo skomercjalizowano – jest wielki parking z bramkami, na których płaci się 10 dolarów za wjazd. Zmieniono też ścieżkę prowadzącą do podkowy – jest bardziej płaska, wyrównana, a przez to dostępna nawet dla wózków. Z parkingu do podkowy jest około kilometr.

Na samym punkcie widokowym postawiono barierki, a przez to… mam wrażenie, że podkowie zabrano wiele uroku. Wcześniej miejsce było dzikie, naturalne.

Dziś barierki nie pozwalają już na zrobienie takich zdjęć jak kiedyś, ale daliśmy radę. Widok wciąż robi ogromne wrażenie – to pewnie się nie zmieni.

Po podkowie trzeba było coś przekąsić i z takim zamiarem udaliśmy się do lokalu z mini golfem, bo Klara lubi grać. Po grze (bardzo fajne mini pole z 18 dołkami) okazało się jednak, że Klara nic tam dla siebie nie znajdzie (cóż za nowość ;)), więc skończyło się w innym miejscu.

Jesteśmy dziś wykończeni – może to też zmiana czasu, wjeżdżając z Utah do Arizony zyskaliśmy jedną godzinę, i choć u nas dopiero 20.00, padamy już na twarz.
Jutro kolejny punkt, w którym 7 lat temu nie udało nam się pojawić. A przed nami wciąż jeszcze Wielki Kanion!