Zgodnie z wczorajszymi zapowiedziami, po śniadaniu i w już ponad 30-stopniowym upale, ruszyliśmy w stronę Visitor Center ostatniego parku narodowego na naszej liście – Joshua Tree. Daleko nie mieliśmy, jakieś 5 minut autem.

Joshua Tree National Park jest stosunkowo nowym parkiem narodowym – ma zaledwie 30 lat. Nazwę zawdzięcza drzewkom Jozuego (jukkom krótkolistnym), które rosną na terenie. Park położony jest na dwóch pustyniach: Kolorado i Mojave. Już wcześniej pisałam, że nie mam wielkich oczekiwań co do tego parku i nie myliłam się. Po Yosemite czy Wielkim Kanionie trudno sprawić, by opadły nam szczęki. Tym bardziej, że było upalnie i pustynnie.

Zatrzymaliśmy się na kilku punktach – drzewka Jozuego rzeczywiście robią wrażenie, szczególnie jeśli przebiegają między nimi małe wiewióry, które prawdopodobnie żyją w norkach w ziemi. Podskakują komicznie uciekając przed nami, tak jakby chciały zapytać ludzi „co wy robicie w moim domu?!”. Park to jednak nie tylko drzewka.

Są tu też skałki i to bardzo widowiskowe – jedna przypomina czaszkę, inne przypominały nam ujęcia z Flinstonów – obłe, ciekawe kształty. Trochę jakbyśmy jechali po Księżycu i ktoś poukładał na drodze małe kamyczki, które takie małe wcale nie są.

Były też kaktusy. Konkretnie kaktusy Cholla, których rośnie tu sporo. Z ciekawostek – po drodze pojawiały się znaki z informacją, by zwolnić, bo przez drogę mogą przechodzić… żółwie. Z innych ciekawostek – to tutaj przebiega uskok San Andreas, który odpowiada za wszystkie trzęsienia ziemi w Kalifornii.

Oczywiście w parku Klara zdobyła kolejne, ostatnie już pieczątki do swojego paszportu. Myślę, że ten zakup to był strzał w dziesiątkę – na pewno będziemy do paszportu wracać, a nawet nie mieliśmy jeszcze czasu, by poczytać co jest w środku. Wszystko przed nami!

Z parku narodowego wjechaliśmy do Palm Springs, gdzie zahaczyliśmy m.in. o Visitor Center. Upał był okropny – ponad 40 stopni. Wpadliśmy też do outletu po drodze i pod dom Walshów z Beverly Hills 90210.

W międzyczasie dostałam maila z naszego dzisiejszego hotelu w Pasadenie, że nie działa im klimatyzacja 😉 I w związku z tym mogą nam zaproponować przenośny klimatyzator w pokoju wraz z rabatem za pobyt lub mogą anulować naszą rezerwację i zachęcają do zatrzymania się w okolicznych hotelach. Nie ryzykowaliśmy – zrezygnowaliśmy z noclegu i zabukowaliśmy pobyt w hotelu po drugiej stronie ulicy. Cena w zasadzie ta sama, świetny basen, a okolica także niczego sobie.

Zatrzymaliśmy się w Pasadena Old Town i zaczynam myśleć, że mam jakiś dar wynajdywania przez przypadek całkiem ciekawych miejsc do spania. Okazuje się, że to „stare miasto” to przykład rewitalizacji, który ma być wzorem dla innych miasteczek w aglomeracji LA.

Okolice naszego hotelu tak zaaranżowano, by pokazać, że da się żyć bez samochodu. Są tu uliczki wypełnione restauracjami, sklepami, parki z placami zabaw, miejscami do odpoczynku. I wszystko rzeczywiście w odległości spacerowej, co w Ameryce się nie zdarza. Z przyjemnością pochodziliśmy po okolicy i zjedliśmy kolację w jednej z restauracji. Przyznam, że poczułam się trochę jak w rejonie High Line w Nowym Jorku.

Obawiałam się wjazdu do LA głównie ze względu na historie o bezdomnych.

Dzisiejsze popołudnie jest dla mnie miłym zaskoczeniem. Jutro ostatnie chwile w Los Angeles.