Nasz ostatni pełny dzień na amerykańskiej ziemi! Trudno uwierzyć, jak szybko zleciał nam tutaj czas. Człowiek się nie obejrzał, a już jutro znowu będę umierać z nudów i bólu tyłka podczas 11-godzinnego lotu przez ocean, ale jakaś cena tego wyjazdu być musi. Co więcej, zostanie nam skradziona noc. Wylecimy z LA około 13.00 w czwartek, a w Londynie wylądujemy po 7.00 rano w piątek. I gdzie ta noc pytam?

Ale do jutra jeszcze kilka godzin, a co robiliśmy dziś? Z Pasadeny wyruszyliśmy do miejsca, w które nie udało nam się dotrzeć 7 lat temu przez ogromne korki. W końcu zajechaliśmy do The Griffith Observatory na wzgórzach z widokiem na słynny napis Hollywood i całe Downtown LA.

Nie dość, że wjechaliśmy bez korków, to zaparkowaliśmy przy samym obserwatorium i to za darmo – okazało się, że opłaty są pobierane dopiero od 12.00, a my byliśmy wcześniej. Widok zarówno na napis, jak i na miasto – super. Szkoda tylko, że było dziś tragiczne powietrze i smog widoczny był gołym okiem – widać go także na zdjęciach.

Obeszliśmy teren z każdej strony i nastrzelaliśmy sporo zdjęć. Mogliśmy ruszać dalej.

W planach miałam jeszcze dwa miejsca, ale ostatecznie wybraliśmy Beverly Hills – przeszliśmy się po okolicy. Zaliczyliśmy słynne Rodeo Drive z luksusowymi sklepami, City Hall, który w filmach „Gliniarz z Beverly Hills” udawał siedzibę policji, weszliśmy też do Visitor Center, ale było najgorsze z tych, w których byliśmy.

Marne gadżety do kupienia, a do tego pani była niedoinformowana! Zaparkowaliśmy na parkingu za 20 dolarów za dzień – w sumie nie było źle z ceną, spodziewałam się, że będzie gorzej.

Z Beverly Hills ruszyliśmy już prosto do Santa Monica, gdzie dziś śpimy. Celowo wybrałam hotel w pobliżu molo, by móc do niego bez problemów dojść. Okazało się, że w hotelu był nasz pierwszy w historii Valet Parking – auto parkuje pracownik. Koszt to około 60 dolarów za dobę 😉 Ale tutaj w hotelach niższych cen się nie znajdzie. Wszędzie parkingi koszmarnie drogie. Choć w hotelu byliśmy po 12.00, bez problemu dostaliśmy już pokój, mogliśmy się rozlokować i ruszyć na Santa Monica Pier!

To tutaj kończy się Route 66, to tutaj znajduje się wesołe miasteczko. Dzięki Klarze pierwszy raz z niego korzystaliśmy – przejechałam się z Klara na rollercoasterze i to 2 razy! Był czad!

Kupiliśmy podstawki pod kubki (7 lat temu kupiliśmy je dokładnie w tym samym miejscu, tym razem dokupiliśmy nowe z tej samej serii), posłuchaliśmy śpiewających Amerykanów zbierających tipy do wiader, przeżyliśmy bezdomnych (niestety, jest ich tu całkiem sporo), Klara zjadła wielkiego loda, a my churrosy.

Po takim spacerku byliśmy gotowi na hotelowy basen (no wiadomo!), po którym podjechaliśmy miejskim autobusem (bardzo chciałam zapłacić, ale jak pokazałam kierowcy 10 dolarów to mnie wyśmiał i powiedział, że jak nie mam drobniej to płacić nie będziemy ;)) na plażę Venice Beach. To tutaj spędzaliśmy ostatnią noc w LA 7 lat temu i jak się okazało, nasz hotel nie przetrwał próby czasu… Przechodziliśmy obok i okna są pozabijane deskami, obiekt nie działa. Ale udało nam się dotrzeć do siłowni na świeżym powietrzu, na której ćwiczył kiedyś Arnold Schwarzenegger – Muscle Beach.

Odwiedziliśmy też malowane przez artystów palmy, skatepark, powąchaliśmy marihuanę unoszącą się w powietrzu, zrobiliśmy ostatnie zakupy, Klara pobawiła się na placu zabaw na plaży, pomoczyliśmy nogi w oceanie i zjedliśmy kolację w jednym z lokali na pobliskiej ulicy. A stąd wróciliśmy do hotelu robiąc w sumie ponad 5 km po Venice i Santa Monica.

Na koniec odwiedziliśmy jeszcze Trader Joe’s – sklep ze stosunkowo zdrową żywnością. A po powrocie do pokoju obejrzeliśmy w tv „Barbie”. W filmie są sceny i z Venice Beach i z Santa Monica, konkretnie sprzed City Hall, gdzie byliśmy dosłownie godzinę temu. No fajnie otrzeć się o ten wielki świat 😉
Jutro zaczynamy powrót do rzeczywistości, który obawiam się, że może być trudny. Oby jet lag okazał się dla nas łaskawy. Do Polski dotrzemy dopiero w piątek, a teraz będziemy cieszyć się ostatnimi chwilami wakacji!