Ostatnia noc na amerykańskiej ziemi minęła nam spokojnie. Wszyscy się wyspaliśmy, co było istotne przed długą podróżą, jaka nas czekała. Jeszcze szybki prysznic, hotelowe śniadanie i można było ruszać w stronę lotniska. Po drodze zatankowaliśmy wypożyczone auto do pełna (odbierasz zatankowane pod kurek i takie masz oddać), a następnie wjechaliśmy na ogromny parking Avisa przy lotnisku LAX. Stąd bus zabrał nas bezpośrednio na lotnisko.
Choć cała podróż odbywała się za pośrednictwem linii lotniczych British Airways, lot z LA do Londynu był obsługiwany przez linię American Airlines, przez co na przykład nie mogliśmy odprawić się online przez aplikację BA. Na lotnisku musieliśmy poprosić o pomoc panią z AA, która natychmiast wiedziała, że lecimy do Londynu (to chyba w takim razie standard na tej trasie i standardowa współpraca BA i AA), pomogła nam wydrukować karty pokładowe, a następnie skierowała do stanowiska, gdzie nadaliśmy nasze bagaże. Zostały nam jeszcze tylko kontrola bezpieczeństwa i kontrola paszportowa, do których trzeba było odstać swoje, a później mieliśmy już czas na ostatnie lotniskowe zakupy czy posilenie się w jednej z lotniskowych restauracji.
Gdy pojawiliśmy się przy naszej bramce oczekując na wejście na pokład okazało się, że znowu mamy szczęście do atrakcji. Pilot, który był naszym kapitanem, naszym lotem do Londynu przechodził na emeryturę po 41 latach pracy w American Airlines. Były zdjęcia, brawa i spore wzruszenie u pana kapitana.
Lecieliśmy samolotem Boeing 777, a więc największym dwusilnikowym samolotem na świecie. Na pokład wchodzi 300 pasażerów, więc dużo mniej niż do Airbusa, którym lecieliśmy do USA. Wszystkie miejsca były zajęte.
Trasa wyglądała nieco inaczej niż w stronę USA. Przez Stany lecieliśmy analogicznie jak w drogę do LA, ale zahaczaliśmy o Minnesotę i Wisconsin. Po dostaniu się nad Atlantyk pierwszym lądem była dopiero Irlandia, a po niej już tylko Wielka Brytania.
Lot minął mi zadziwiająco szybko. Udało mi się obejrzeć 3 filmy, pograć trochę z Klarą i okazało się, że zaraz lądujemy. Być może wynikało to z tego, że wracając nie odczuwa się już stresu związanego z całą wyprawą? Porównując obsługę Brytyjczyków i Amerykanów – Amerykanie muszą się mocno poprawić. Jedzenie w BA było zdecydowanie lepsze, podobnie jak oferta napojów. Sami stewardzi w BA byli sympatyczniejsi i mam wrażenie, że bardziej chciało im się pracować. Na korzyść AA przemawia jednak jakość ekranów w fotelach pasażerów – obraz w filmach był lepszy (podobnie jak dźwięk) niż w ekranach w samolocie BA.
Z LA wylecieliśmy około 13.20 w czwartek i po około 10 godzinach lotu (podróż do LA była dłuższa – trwała 11 godzin) wylądowaliśmy w Londynie. Okazało się, że przyszły emeryt mocno spieszył się na emeryturę, bo przylecieliśmy za wcześnie i musieliśmy pokrążyć nad okolicami Londynu w oczekiwaniu na slot do lądowania. Choć dla nas była już blisko północ, w Londynie zegarki pokazywały już 7.30 rano w piątek – straciliśmy więc noc, co dało się we znaki pannie Klarze. Zasypiała na stojąco 😉
W Londynie ponownie musieliśmy przejść kontrolę bezpieczeństwa, a więc stać w kolejce. Później szybkie śniadanie w restauracji na lotnisku i oczekiwanie na ostatni już lot w trakcie tej podróży – do Berlina. Gdy pojawiliśmy się przy naszej bramce okazało się, że lot jest opóźniony o godzinę. Samolot był gotowy, ale brakowało pilota, który jeszcze nie doleciał z Bolonii. I tu okazało się, że lot będzie z pełnym obłożeniem, dlatego apelowano do pasażerów o nadawanie bagaży podręcznych do luku bagażowego. Istniała obawa, że wszystkie nie zmieszczą się na półkach nad siedzeniami.
Ostatecznie wylądowaliśmy w Berlinie z godzinnym opóźnieniem i trafiliśmy na gigantyczną kolejkę (do trzeciej już!!) kontroli paszportowej. Chociaż pogoda była ładna, bo w Londynie było mokro, mgliście i chłodno. Po chyba 45 minutach czekania na rozmowę z celnikiem w końcu udało nam się odebrać walizki i wyjść z lotniska, skąd odebrał nas tata. Mieliśmy jeszcze nieco ponad 2h do polskiego celu.
Ostatnią podróż w ramach tej wyprawy zaczęliśmy w czwartek rano i zakończyliśmy o 18.00 w piątek, a więc mniej więcej po 24 godzinach biorąc pod uwagę zmianę czasu (9h różnicy). Zmęczeni, ale zadowoleni, dociągnęliśmy jeszcze do wieczora, dzięki czemu udało nam się przespać noc z piątku na sobotę w miarę normalnie. Podobnie było z nocą z soboty na niedzielę, choć w niedzielę rano u mnie pojawił się pierwszy kryzys związany z jet lagiem. Noc z niedzieli na poniedziałek była jak dotąd (dla mnie) najgorsza, ale wierzę, że będzie już tylko lepiej i nie odczujemy mocno zmiany strefy czasowej. Klara terminator śpi w nocy normalnie, dla niej zmiany stref nie istnieją 😉
W poniedziałek wróciliśmy już do normalności – pracy i przedszkola. I tej normalności oraz rutyny trochę nam brakowało, więc w najbliższym czasie na pewno będziemy się tą normalnością cieszyć!