W końcu udało nam się porządnie wyspać. Trafił nam się bardzo fajny hotel, do którego wrócimy jeszcze na jedną noc – jutro. Śniadanie tradycyjnie amerykańskie – gofry, bajgle, słodkie soki 🤣
Z hotelu wyruszyliśmy około 9 w stronę Finger Lakes. To kraina jezior przypominających kształtem na mapie palce. Słynie z winnic (głównie z Rieslinga), ale też lokalnych browarów i wytwórców cydru. Nie tylko alkoholomaniacy znajdą tu coś dla siebie. Można tu podziwiać wodospady, łowić ryby, wędrować po wzgórzach.
Pierwszy przystanek na trasie po nieco ponad godzinie – Aunt Sarahs Falls: nietypowo ukształtowany wodospad przy jeden z dróg w pobliżu Lake Seneca. I niestety rozczarowanie, bo z wodospadem miał niewiele wspólnego przez mały przepływ.

Kawałek dalej znajduje się Watkins Glen State Park: najbardziej znany park w krainie Finger Lakes. Wąwóz o długości około 3 kilometrów to aż 19 wodospadów na trasie! Jest uznawany za jeden z najpiękniejszych parków stanowych w USA.

Planowałam, że staniemy na parkingu przy głównym wejściu, ale podobne plany miały dziesiątki Amerykanów, więc ostatecznie pan strażnik polecił nam parking przy południowym wejściu. I to był strzał w dziesiątkę, bo dzięki temu zobaczyliśmy spektakularne części wąwozu, których myślałam, że nie uda nam się zobaczyć. Jest tam mnóstwo tras – dołem, przy rzece, ale tez górą. Są schody, mostki, przejścia pod kapiącą wodą i wodospady! Poziom wody też był niski, ale i tak ogromne wrażenia! Zrobiliśmy tu ponad 4 km, co z Klarą jest sporym osiągnięciem. Przy samym południowym wejściu jest też basen, z którego można korzystać. Niesamowity klimat, totalnie stare szatnie z zasłonkami, toalety ze szparami w drzwiach na 5 centymetrów, zamykane na kluczyk metalowe szafki.

Kolejnym przystankiem na trasie był Taughannock Falls, najwyższy wodospad w USA na wschód od Missisipi. Ma 66 metrów wysokości i jest wyższy od Niagary nawet o 15 metrów! Dla porównania wysokość wodospadów Niagara to od 51 do 57 metrów.

W brzuchach zaczęło nam burczeć, trzeba więc było zbliżać się do obiadu. Chwila na rozprostowanie kości przy Rose Hill Mansion – rezydencji z lat 30. XIX wieku wybudowanej w stylu greckiego odrodzenia. Dziś znajduje się pod pieczą lokalnego towarzystwa historycznego. Zawsze chciałam zobaczyć na żywo jeden z takich charakterystycznych budynków z kolumnami i się udało!

Stąd mieliśmy już rzut beretem do Genevy. Podobno nazwa miasteczka nawiązuje do szwajcarskiej Genewy, ale inna wersja to nawiązanie do nazwy nadanej przez rdzennych Amerykanów. Leży nad jeziorem Seneca – najgłębszym z Finger Lakes (188 m). Odwiedziliśmy lokalne Welcome Center nad jeziorem. Klimat zupełnie inny niż jeszcze przed kilkoma minutami – ogromna wilgotność, parno. Ponieważ latało tam sporo os, po krótkiej zabawie na placu zabaw zawinęliśmy się do pobliskiej pizzerii. Szybka pizza na kawałki (całkiem spoko) i można jechać dalej.

Po mniej więcej godzinie dotarliśmy nad Jezioro Ontario. To najmniejsze z pięciu Wielkich Jezior. Wpływają do niego rzeki Niagara i św. Wawrzyńca. Leży na granicy USA i Kanady. Ma prawie 20 tysiecy kilometrów kwadratowych powierzchni i ponad 240 m głębokości. Podobno 1/4 mieszkańców Kanady mieszka w pobliżu tego jeziora!
Zatrzymaliśmy się na parkingu przy jednej z plaż. Sobotnie popołudnie, mnóstwo miejsc do robienia grilla, pikniki na ławkach – ogólnie długi weekend po amerykańsku. Długi, bo w poniedziałek Labor Day, a więc Święto Pracy. Amerykanie świętują na całego. Z Klarą przejechałyśmy się na prawie 120-letniej karuzeli, pooglądaliśmy bawiące się wiewiórki i pomoczyliśmy nogi w Jeziorze Ontario, które bardziej przypomina morze niż jezioro. Na plaży piasek jak mąka – tak stwierdziła Klara, a woda całkiem przyjemna. Tak przyjemna, że nasze dziecko postanowiło pomoczyć nie tylko nogi 😉 Ocalała tylko koszulka, reszta garderoby musiała zostać zmieniona. Później chwila na placu zabaw i publiczna toaleta przed dalszą drogą. A w publicznej toalecie mydło, ciepła woda w kranie, papier toaletowy i suszarki do rąk Dysona na ścianach 🙂 ehhhh

Po mniej niż dwóch godzinach dojechaliśmy do hotelu w Niagara Falls. Byliśmy z Marcinem zaorani, ale nasze dziecko miało energii „stos” (jak to mówi Klara). Krótka wizyta w pobliskim Targecie, owoce na kolację (płać i płacz) i suknia Roszpunki Disneya (ha! Mądra mama wyprzedzająco kupiła sukienkę taniej niż w sklepie Disneya, do którego wybieramy się w Nowym Jorku). Liczyliśmy, że uda nam się jeszcze pojechać nad Niagarę pod osłoną nocy, ale uznaliśmy, że odpuszczamy. Nad wodospady ruszamy z samego rana!