Wróciłam do USA po pięciu latach. Trudno jednak porównać zachód i wschód Stanów Zjednoczonych. Wiele rzeczy już mnie nie dziwiło, bo znałam je z zachodu USA. Co na przykład?
– ogromne szpary w drzwiach publicznych toalet, z których chcąc nie chcąc musieliśmy korzystać (i wcale nie były dramatyczne!),
– podatek doliczany przy kasie / do rachunku. Choć tu pewne zaskoczenie było. Bo na przykład w stanie Nowy Jork nie dolicza się podatku do ubrań i obuwia poniżej chyba 110 dolarów. Tak więc jeśli na metce w sklepie z koszulkami było 25 dolarów – dokładnie tyle płaciło się w kasie. Ale już z jedzeniem to inna bajka. Na półce cena niższa, przy kasie wyższa – powiększona o podatek. Cały czas uważam, że dużo łatwiej byłoby, gdyby po prostu na półce podali pełną kwotę, jak to jest u nas 😉
– napiwki, które są obowiązkowe. Na paragonie przeważnie był sugerowany napiwek – najniższy to mniej więcej 10/15 procent wartości rachunku.
– tankowanie paliwa – w USA najpierw płacisz, później tankujesz. Choć i tutaj było zaskoczenie, bo raz tankowaliśmy w stanie New Jersey i tam jest inaczej. Tam najpierw tankujesz, a później płacisz pani, która do ciebie podchodzi. Jak wyjaśniła, jest to chyba jedyny stan w USA, który ma taki sposób opłacania paliwa na stacjach.
– drogi, które niestety są w gorszym stanie niż te w Polsce.
Co nowego? Na pewno odkryciem jest dla mnie nowojorskie metro, o którym sporo czytałam przed wyjazdem i którego trochę się obawiałam. Bo niby można się w nim zgubić, bo niby jest niebezpiecznie, bo niby śmierdzi. Nic z tych rzeczy. Co prawda nasze pierwsze spotkanie z metrem miało miejsce na Grand Central i prawie z Marcinem daliśmy sobie „po pyskach”, bo każdy uważał, że właściwa droga to ta w innym kierunku 😉 ale ostatecznie nie zgubiliśmy się w metrze ani razu, nie pomyliliśmy ani razu kierunku (to proste – linie na północ jadą Uptown & Bronx, a linie na południe jadą Downtown). Oznaczeń jest mnóstwo, a jeśli pojawia się wątpliwość to zawsze można zapytać kogoś, kto pomoże. Zakup biletów na karcie MetroCard także był prosty i w sumie podróże po Nowym Jorku kosztowały nas 68 dolarów (Klara jeszcze jeździła za darmo). Nie spotkaliśmy w metrze ani jednego podejrzanego typa, ani razu nie byliśmy w sytuacji, która zachwiałaby moim poczuciem bezpieczeństwa. Szczerze też przyznam, że nie przypominam sobie, żebym czuła w metrze lub na stacji jakiś wybitny smród.
Sam Nowy Jork to miejsce specyficzne, kolorowe, otwarte i wierzę, że jeśli wyszłoby się w gaciach na głowie, nikt nie zwróciłby na to uwagi. I to jest piękne. Trzeba się pilnować, a przede wszystkim swoich plecaków i portfeli (nikt nas nie okradł, ale domyślam się, że bywają takie sytuacje), ale ponownie – nie mieliśmy ani jednej niebezpiecznej sytuacji. Wszyscy byli bardzo mili i uprzejmi – od pracowników sklepów, przez pracowników metra, po różne atrakcje turystyczne. Klara wzbudzała ogólne zainteresowanie i wielokrotnie słuchałam jaka to jest „cute” i „georgous”.
Jak poradzić sobie z jedzeniem w Nowym Jorku? To jeden z tematów, który może sprawiać kłopot, szczególnie jeśli jest się w mieście z 4-latką, która nie chce nic jeść 😉 Oczywiście, na Manhattanie można znaleźć sklepy typu Walgreens czy Trader Joe’s, ale nie ma ich bardzo dużo. Mieliśmy stosunkowo blisko właśnie do Walgreens i Whole Foods – ten drugi sklep to market z organicznymi (i niestety drogimi) produktami. Udało się kupić jakieś jogurty, które księżniczka zaakceptowała. Owoce? W plastikowych pojemnikach, pocięte, umyte i bardzo drogie.
Restauracje? Spokojnie można było znaleźć restauracje z fajnymi pozycjami i dla dzieci, i dla dorosłych. Raz zapłaciliśmy „frycowe”, na Times Square. Chciałam zjeść w sieciówce Bubba Gump i zjedliśmy, ale zapłaciliśmy za to sporo kasy. Głównie przez to, że pani kelnerka chyba chciała nas zrobić w bambuko. Zamówiliśmy piwo, do którego pani doliczyła nam koszt szklanki (razy 2), choć szklanek wcale nie chcieliśmy. I tak zamiast za dwa piwa zapłacić 16 dolarów, zapłaciliśmy 32 dolary… Ale mieliśmy widok na Times Square, a i jedzenie było bardzo dobre 😉
Wschód USA jest zupełnie inny niż zachód. Dokładnie tak wyobrażałam sobie małe miejscowości, przez które jeździliśmy autem – domy z werandami, idealnie przystrzyżonymi trawnikami bez płotów. Na werandach fotele, wiele z nich bujanych, amerykańskie flagi, dorodne drzewa tuż przy domach. I ten zbliżający się powiew jesieni – wspaniale byłoby być na wschodzie w trakcie Halloween, bo wyobrażam sobie, że domy muszą wyglądać obłędnie. Ale i nam trafiło się kilka domów już udekorowanych dyniami i czaszkami. Robiły wrażenie.
Jestem bardzo dumna z tego, że udało nam się odhaczyć każdy punkt zaplanowanego przeze mnie programu, a zobaczyliśmy nawet więcej niż planowałam. Wszyscy daliśmy radę, choć Klara zasługuje na wyjątkowy podziw, bo cały wyjazd przeżyła w pełnym zdrowiu, bez stękania i fochów, dzielnie pokonując kolejne kilometry na nogach. Jedno jest pewne – można z nią latać i zwiedzać. Choćby koniec świata 😉