Dziś pierwszy raz nieco zwolniliśmy i bardzo dobrze! Rano słabe hotelowe śniadanie (jak dotąd najsłabsze, a śpimy tu dwie noce, więc na jutro będziemy już wyposażeni we własne jedzenie), a po nim pierwsze pranie od przyjazdu. Poszło sprawnie i bez problemów – 3 dolary za wypranie i wysuszenie sporej paki ubrań. Całość trwała jakieś 1,5h. Po porannych sprawunkach ruszyliśmy na wycieczkę dookoła jeziora Tahoe.
Z ciekawostek – jezioro Tahoe leży w 2/3 na terenie Kalifornii i w 1/3 na terenie Nevady. Zimą, a te bywają tu bardzo srogie, nigdy nie zamarza! Latem nagrzewa się (jedynie 3,5 metra przy powierzchni) maksymalnie do 20 stopni. Od początku wiedzieliśmy więc, że nie będziemy się w nim kąpać.

Gdy byliśmy nad Tahoe 7 lat temu, spędziliśmy tu tylko jedną noc, nie było więc czasu na zobaczenie spektakularnych widoków. Ograniczyliśmy się do najpopularniejszej miejscowości nad jeziorem – South Lake Tahoe i wjechaliśmy gondolą do Heavenly Village, by zobaczyć jezioro z góry. Tym razem postanowione było, że trzeba zobaczyć bardziej dziką odsłonę Tahoe i tak się stało.

Z hotelu wyruszyliśmy w stronę Nevady i wschodnim wybrzeżem jechaliśmy na północ. Na trasie miałam pozaznaczane punkty godne uwagi, ale jak to w życiu bywa, z naszego pasa nie udało się wjechać do pierwszego punktu przez podwójną ciągłą 😉 Drugi punkt na szczęście zrekompensował brak pierwszego. Zatrzymaliśmy się w parku stanowym Nevady Sand Harbor. Wjazd 15 dolarów za auto. Świetna plaża, widoki zapierające dech w piersiach – lazurowa woda i fale jak na morzu. Do tego drewniana ścieżka prowadząca przez naturalny cypel, skałki jak na Seszelach, sklep z pamiątkami i restauracja. A także publiczne toalety, których w Polsce tak często brakuje.

Słyszeliśmy oczywiście wielu Polaków (jak dotąd nie było dnia, byśmy nie spotkali Polaka, zobaczymy jak będzie dalej), a jeden jak nas usłyszał, to nawet się z nami witał. Były też pierwsze wiewiórki szare albo susły amerykańskie (niestety marny ze mnie zoolog), a na parkingu stał kolejny widziany w Stanach Cybertruck Tesli. W Polsce jeździ taki chyba jeden, a tu widzimy takie codziennie. Paskudne to jak nie wiem co.

Z Sand Harbor ruszyliśmy na zachód, wróciliśmy do Kalifornii i zatrzymaliśmy się w Tahoe City, gdzie pospacerowaliśmy nad brzegiem jeziora, a Klara znalazła dla siebie bardzo fajny plac zabaw. Skończyło się kawą i lodami w lokalnej kawiarni, skąd pojechaliśmy w kierunku najpiękniejszej zatoki na jeziorze – Emerald Bay. Niestety, punkty widokowe były napakowane autami na maksa, nie dało się nawet stanąć na poboczu, ale na szczęście kawałek dalej znalazło się miejsce także dla nas i napatrzyliśmy się na szmaragdową wodę z wyspą na środku.

Jezioro zdecydowanie spełniło moje oczekiwania, jest nawet ładniejsze niż się spodziewałam, a oczekiwania miałam wysokie. To więc jeden z tych momentów, w których oczekiwania spotykają się z rzeczywistością. Zapach sosen na pewno będzie mi się kojarzył z tym miejscem. Żałuję tylko, że nie udało się spotkać niedźwiedzia 😉 jest tu mnóstwo znaków ostrzegających przed możliwością spotkania misia, a wszelkie śmietniki są misio-odporne. Na uwagę na pewno zasługuje też architektura, szczególnie po stronie Kalifornii – niektóre domy skradły moje serduszko. Górskie chaty z kamiennymi kominkami, schowane wśród sosen i ze zwalającym z nóg widokiem na jezioro. Tak można żyć! Choć przyznam szczerze, że zimą musi tu być bardzo ciężko, ale pewnie bogaci Amerykanie nie spędzają tu całego roku, a zimą pojawiają się, gdy śniegi na drogach są już ogarnięte. A śniegu na pewno jest tu sporo, o czym świadczą znaki informujące o konieczności posiadania łańcuchów od 1 listopada nawet do 1 maja!

Po powrocie do South Lake Tahoe odwiedziliśmy TJ Maxx, który mam wrażenie, że tutaj jest sklepem dla osób z niższej warstwy społecznej. W Polsce w TK Maxx tanio nie jest, tutaj na warunki amerykańskie raczej tanio niż drogo. Podobnie z McDonaldem – w Polsce lansowany jest jako coś fajnego, restauracje są stosunkowo dobrze utrzymane, czyste, powiedzmy, że nie odpychają. Tutaj McDonalds bywa miejscem, do którego nigdy nie chciałabym wejść, gdybym nie musiała. Choć po drodze widzieliśmy też McDonaldy, które przynajmniej z zewnątrz wyglądały na nowe i zadbane – jak było w środku, nie wiem.

Ogólnie mam wrażenie, że Amerykanie mają wywalone na wiele spraw – lubią żyć w przeszłości, nie idą z duchem czasu, nie odnawiają sklepów, marketów, stacji benzynowych. To wszystko wygląda miejscami jak z lat 90. Stacje benzynowe wyglądają tu często jak nasze z czasów CPN-ów, serio. Nie rozumiem z czego to wynika. Chyba tak lubią. Ale sporo zmieniło się w kwestii płacenia – dzisiaj w zasadzie wszędzie zapłacisz kartą, 7 lat temu na zachodzie nie było to takie oczywiste. Polska znacznie wyprzedzała USA, teraz Stany nas gonią 😉

Dziś zaczęliśmy też wychodzić na prostą z zakupami na kolację dla Klary – w markecie Safeway udało się znaleźć kajzerki, które wyglądają jak kajzerki i do tego chrupią jak kajzerki, co w Ameryce jest wyczynem. Sztuka dolar z hakiem 😉 Znaleźliśmy jogurty do picia, warzywne przekąski typu marchewki, pokrojone jabłko, serki i jakieś inne gadżety (dużo tu takich miksów robionych pod dzieci), a do tego pokrojone owoce i dla nas świeże rolsy z mięskiem i warzywami. Tanio nie jest, ale można znaleźć coś akceptowalnego, przez każdego z nas, a jak już ma akcept Klary, to jakby Kolumb odkrył Amerykę 😉

Jutro ruszamy w dalszą trasę i będziemy zbliżać się do pierwszego parku narodowego – Yosemite.