Choć naszą podróż do USA zgodnie z pierwotnym planem powinniśmy zacząć w poniedziałek, 19 sierpnia, w pewnym momencie postanowiłam ten plan zmienić i zacząć wyczekiwaną wycieczkę o jeden dzień wcześniej. Powód? Gdybyśmy wyruszyli w poniedziałek, musielibyśmy wstać o 4.00 rano i jechać do Berlina na lot zaplanowany na 11.05. Postanowiłam więc jechać do Berlina w niedzielę, zarezerwować hotel przy lotnisku i wstać w poniedziałek rano o ludzkiej porze, zjeść śniadanie, a następnie naładowani energią ruszyć w podróż, podczas której same loty to ponad 13 godzin.
Tata zawiózł nas więc w niedzielne popołudnie do Berlina, odstawił pod hotelem, a później już bez problemów ogarnęliśmy pokój i poszliśmy przejść się na lotnisko, które znajdowało się dosłownie 2 kroki obok. Klara w pokoju postanowiła zrobić sobie bazę w szafie, powyciągała przy tym z plecaka wszystkie zabawki, które później skrupulatnie musiała chować. Jeśli podobnie będzie w kolejnych hotelach, to na bank coś gdzieś zostawi!

W poniedziałek rano zjedliśmy bardzo przyzwoite hotelowe śniadanie i o 9.00 ruszyliśmy na lotnisko oddać bagaże, które odbieramy dopiero w Los Angeles. Postaliśmy trochę w kolejce, później w kolejnej do kontroli bezpieczeństwa i czekaliśmy na wylot. Na pokład niemal wszyscy weszli o czasie. Niestety „niemal” to tutaj słowo klucz.
Najpierw zamarłam, gdy w samolocie wywołano mnie do tablicy cedząc „Katar zyna Kryzanowska!” „Is Katar zyna Kryzanowska on board?!”. Oczywiście potwierdziłam, że jestem. Pan na słowo nie uwierzył i kazał pokazać paszport, co też grzecznie uczyniłam. No ktoś tam na lotnisku chyba nie ogarnął, bo ja wszędzie się odbiłam jak należy 😉 Ale chwilę później okazało się, że nie jestem jedyną wywoływaną. Zrobił się raban, bo jakaś pasażerka nie dotarła do samolotu, a na nasze nieszczęście do samolotu trafił jej bagaż. Więc trzeba było go znaleźć i delikatnie rzecz ujmując wypierdzielić z maszyny. Operacja trwała jakieś 15 minut, ale to wystarczyło abyśmy stracili nasz slot na start. Ostatecznie wystartowaliśmy z 55-minutowym opóźnieniem, a tym samym stało się to, czego najbardziej się obawiałam. Mając w Londynie zaledwie 2h na przesiadkę na kolejny lot, gdy notujesz tak duże opóźnienie, możesz nie dać rady pojawić się przy drugiej maszynie na czas. Na szczęście pilot nieco nadrobił i ostatecznie w Londynie zamiast o 12.10 z samolotu wyszliśmy punktualnie o 13.00. W naszym samolocie było 60 pasażerów przesiadających się na kolejne loty, w tym 20 wraz z nami lecących do Los Angeles. Szybko okazało się, że niektórzy na swoje loty nie zdążą. Nam szczęście sprzyjało, bo nasz wylot do Ameryki też był opóźniony – o 35 minut!
Obsługa samolotu była na tyle przejęta całym tym opóźnieniem przez nieogarniętą pasażerkę, że poprosiła wszystkie osoby na pokładzie o możliwość szybkiego opuszczenia samolotu przez pasażerów lecących dalej łączonymi lotami. Dzięki temu faktycznie wyszliśmy szybko i mogliśmy na lotnisku sprawniej ogarnąć następną już tego dnia kontrolę bezpieczeństwa. I tu znowu szczęście nam sprzyjało, bo w gigantycznej kolejce wypatrzyła nas pani pracująca na lotnisku, zajrzała nam w karty pokładowe i jak zobaczyła, że odlatujemy za godzinę, to kazała nas zaprowadzić bokiem do wind i dzięki niej zyskaliśmy jakieś pół godziny w kolejce do kontroli. W końcu nas sprawdzili, a następnie tradycyjnie lotniskowym „metrem” musieliśmy dojechać do naszego kolejnego samolotu. Udało się, choć siedząc w samolocie w Berlinie miałam już czarne wizje. Ale u nas to normalne – na przypale albo wcale. Powinnam przywyknąć.

SAMOLOT! Tak, drugi raz w życiu lecieliśmy do Los Angeles (Klara pierwszy – żeby nie było wątpliwości) i drugi raz udało nam się pokonywać dystans na pokładzie Airbusa A380! Pierwszy był z członkami Red Hot Chilli Peppers w 2017 roku. Samolot może pomieścić od 555 do nawet 850 osób w zależności od podziału na klasy. Linie British Airways mają 12 takich maszyn i użytkują je od 2013 roku. Dla porównania aż 121 takich samolotów użytkują linie Emirates.

Jak lecieliśmy? Po wystartowaniu z Londynu kierowaliśmy się na północy zachód – przelecieliśmy nad Irlandią, a kolejnym lądem po drodze była Grenlandia, która zapiera dech w piersiach! Bezkres gór, lodu i morza, biel, choć niestety miejscami mocno przybrudzona. I zero cywilizacji. Następnie przelecieliśmy nad Morzem Labradorskim i wlecieliśmy nad Kanadę, konkretnie nad prowincję Quebec. Następnie Zatoka Hudsona, prowincje Ontario i Manitoba i wlecieliśmy nad USA! Po drodze lecieliśmy nad Dakotą, Wyoming, Utah, Nevadą i Las Vegas po środku niczego, a w końcu Kalifornią i Los Angeles. Po opóźnieniach wylądowaliśmy właściwie o czasie na lotnisku LAX, które rocznie obsługuje około 90 milionów pasażerów i jest w czołówce lotnisk obsługujących najwięcej pasażerów na świecie.

Lot przebiegł bez większych perturbacji, choć Klara miała momenty kryzysowe, podobnie jak i ja. Największy kryzys u mnie przyszedł jednak, gdy musieliśmy po wylądowaniu czekać godzinę na rozmowę z urzędnikiem wpuszczającym do USA. Siedem lat to długo, by skutecznie zapomnieć jak traktowani są wszyscy inni obywatele poza Amerykanami przy wjeździe do Stanów w Los Angeles. I wspólnie z Marcinem uznaliśmy, że to jest chore, że dalej trzeba stać w gigantycznych kolejkach, by łaskawie uchylono nam drzwi do „amerykańskiego raju”.

Na szczęście po rozmowie, która przebiegła bardzo sprawnie, a pan nawet nie wstawił nam żadnych pieczątek do paszportów, szybko odebraliśmy walizki, które czekały na nas już ściągnięte z taśmy (no przecież jak się czeka godzinę w kolejce do kontroli urzędników, to wiadomo, że ktoś te walizki musi z taśmy ściągnąć i przygotować miejsce dla kolejnych lotów). Wyszliśmy z lotniska i szybkim krokiem znaleźliśmy busa dowożącego pasażerów do wypożyczalni aut Avis, gdzie auto już na nas czekało. W wypożyczalni też bez problemów i tym sposobem podczas naszej amerykańskiej podróży będziemy jeździć Chevroletem Blazerem, który zdecydowanie nadaje się na amerykańskie drogi, bo jest wieeeelki i bardzo mi się podoba ;))

Z wypożyczalni mieliśmy dosłownie 1,5 mili do hotelu, szybka kąpiel i około 21.00 amerykańskiego czasu w poniedziałek (a o 6.00 rano czasu polskiego we wtorek) byliśmy już w łóżkach. Zmiana czasu na pewno będzie nas męczyć kilka dni – choćby teraz, jest 3.00 nad ranem a my już rześcy. Ale Klara musi się wykąpać w wannie, trzeba się przepakować i zorganizować na najbliższe dni! Wtorek będzie naszym dniem rozruchu, ale mamy do pokonania już spory odcinek drogi, więc na pewno będzie się działo!