To piękny i smutny dzień jednocześnie w trakcie naszej amerykańskiej wycieczki. Bo choć oglądaliśmy dziś miejsce, w którym nas nie było i zwalało z nóg, właśnie w momencie wjazdu do Monument Valley na terenie rezerwatu Indian Navajo zmarła moja Babcia. Być może dzięki niej od kiedy pamiętam lubię mapy, co przełożyło się pewnie na zamiłowanie do podróży – jak byłam mała to pokazywała mi atlasy, bo przez lata była nauczycielką. Wierzę, że towarzyszyła nam dziś w dolinie, a nawet sprawiła, że trochę nam dziś po drodze popadało – kto by się tu spodziewał deszczu?!

Do Monument Valley, a więc Doliny Skalnych Pomników, mieliśmy z Page nieco ponad 2 godziny drogi. Najpierw było zielono, później pomarańczowo, a ostatecznie zrobiło się czerwono. Króluje tu piaskowiec, który swój czerwony kolor zawdzięcza wysyceniu dużą ilością tlenków żelaza. Najwyższe formacje na terenie doliny mają do 300 metrów! To tu kręcono wiele westernów z Johnem Wayne’m, mój ukochany film W krzywym zwierciadle: Wakacje, a także Forresta Gumpa czy Powrót do Przyszłości III.

Nie zachowaliśmy się typowo, bo początkowo ominęliśmy wjazd do Tribal Park Navajo – celowo pojechaliśmy kilkanaście mil dalej, by zrobić zdjęcia w słynnym Forrest Gump Point. To tu kręcono scenę, w której Forrest biegł, a w tle widać było Monument Valley. I to tutaj teraz zatrzymują się setki turystów, by zrobić sobie zdjęcia – jak biegną, idą, siedzą, stoją. Z imponującym widokiem w tle. Warto było jechać ponad 2h – widok jest tego zdecydowanie warty. Do dziś nie rozumiem, dlaczego nie przyjechaliśmy tu 7 lat temu.

Ostatecznie zrobiliśmy sporo zdjęć z widokiem, a następnie ruszyliśmy do parku Monument Valley, który w całości jest prowadzony przez Indian Navajo. Wstęp kosztuje 8 dolarów od osoby, za Klarę nie płaciliśmy. Na terenie parku jest Visitor Center, a nawet hotel i restauracja. Są wyroby wytwarzane przez Indian – ceramika, biżuteria, koszyki i wiele innych przedmiotów. Wszystkie w kosmicznych cenach. I tu porobiliśmy sporo zdjęć z nieziemskimi widokami, a następnie ruszyliśmy w stronę Tuba City, gdzie dziś śpimy. Po drodze złapał nas deszcz z niezwykłych chmur.

Pierwszy raz śpimy na terenie rezerwatu (miasto znajduje się wciąż na terenie Indian) i to ciekawe, jak społeczność tutaj funkcjonuje. Choć jesteśmy na terenie Arizony, rezerwat Indian ma inną strefę czasową – będąc w rezerwacie mamy 8h różnicy w stosunku do czasu polskiego, a pozostały obszar Arizony ma 9 godzin różnicy. Wynika to z tego, że w Arizonie nie ma czasu letniego, a Indianie Navajo przestawiają zegarki dwa razy w roku, podobnie jak ma to miejsce w Polsce.

Tuba City to „dry city” – nigdzie nie kupi się tutaj alkoholu – nie wypijesz piwa w restauracji, nie kupisz go w sklepie. Już też widzimy, że Indianie bardzo pilnują czasu, w którym otwarte są sklepy. Weszłyśmy z Klarą do sklepu z wyrobami rdzennych Amerykanów o 16.30, gdy sklep był otwarty do 17.00. Zdołałyśmy zrobić zakupy bez problemów, ale o 16.49 do sklepu weszła rodzinka turystów i została poinformowana, że mają maksymalnie 10 minut na zrobienie zakupów 😉
Hotel prowadzony jest przez Indian, jak pewnie wszystko tutaj. Kolację zjedliśmy w restauracji po sąsiedzku – tu będziemy też jeść rano śniadanie (dostaliśmy w hotelu vouchery – pierwszy raz takie rozwiązanie, podobno ludzie bardzo sobie chwalą tutejsze śniadania). Wzięłam kurczaka w stylu Navajo i dostałam ogromną porcję kilku kawałków kurczaka usmażonych w chrupiącej, słodkawej panierce, do tego kawał kukurydzy, bułeczki, fasolka w sosie, frytki i serki z papryką smażone w głębokim oleju. Lekkie to nie było, ale muszę powiedzieć, że smakowało dobrze!