Siedzę na lotnisku i jeszcze na świeżo mogę zastanowić się nad tym, co zaskoczyło mnie w trakcie pobytu w Stanach. Przyznam szczerze, że gdyby nie ten blog, to z całą pewnością nie potrafiłabym odtworzyć, w którym miejscu byliśmy i kiedy. Było tego tyle, że sama nie wiem co najbardziej mi się podobało, a co najmniej. Chyba dopiero w domu będę mogła się nad tym spokojnie zastanowić 🙂
Co mnie zaskoczyło?
TOALETY
Banał. Toaleta. Sprawa oczywista. Ale jednak dla nas, Polaków, to spore zaskoczenie. Po pierwsze woda w muszli jest spuszczana inaczej niż u nas (tutaj muszla jest cały czas wypełniona wodą i wciskając spłuczkę – woda jest zasysana (coś jak w samolocie). Dodatkowo przeważnie toalety nie mają desek klozetowych (w sensie ich zamknięć). W hotelach były, ale w toaletach publicznych nie. No właśnie – toalety publiczne. W Polsce chyba każdy wie jak wyglądają. Przeważnie dramatycznie, a o papierze można zapomnieć. Tutaj ani razu nie musiałam używać własnych chusteczek – nawet na plaży, w jakiejś dziurze daleko od cywilizacji, był papier toaletowy!!! Polacy – uczcie się! Jak się chce to można! I to w całkowicie darmowych toaletach! Nigdy tu nie zdarzyło mi się, żeby toaleta była syficzna. Tylko Iwona przyciągała takie hity – chyba dwa razy trafiła na „słaby komfort”. Ja absolutnie nie mogę narzekać. Życzyłabym sobie takich warunków w Polsce. No może poza jednym szczegółem – szpary w drzwiach do kabin są tak duże, że w zasadzie widać co się w niej dzieje 😉
PODATEK
To dopiero jest dziwactwo. Tutaj do każdego produktu – niezależnie czy w sklepie czy w restauracji, doliczany jest podatek. Ale dopiero przy kasie. Idziesz sobie do sklepu i patrzysz, że masło orzechowe (to takie amerykańskie!!) kosztuje np. 3 dolary. A przy kasie suprajs – z podatkiem to już np. 3.33 dolara. Oczywiście nie robi to wielkiej różnicy, ale bywa to wkurzające, gdy robi się większe zakupy, a tu nagle do zapłacenia jest 10 dolarów więcej 😉 podobno tak jest tylko w niektórych stanach w USA. Trafiliśmy na cztery, w których tax doliczali przy kasie 😉
NAPIWKI
Tutaj napiwki są „obowiązkowe”. Na paragonie, który dostaje się w restauracji, jest wręcz napisany sugerowany napiwek – można sobie wybrać 10, 15 albo 20% wartości rachunku 😀 cóż, jesteś w Ameryce, trzeba się dostosować do amerykańskich realiów. Ale jak stwierdziła Iwona – jadąc do Stanów trzeba mieć osobną pulę na napiwki, bo zostawiliśmy ich tutaj… sporo.
TANKOWANIE
Najpierw płacisz, później tankujesz. Śmieszna sprawa. Chyba tylko raz udało nam się nie dostać zwrotu „nadmiaru” gotówki w kasie, bo za każdym razem dawaliśmy za dużo pieniędzy, by tankować do pełna 😉 ale tutaj najwidoczniej każdy daje 20 dolarów i tankuje. My natomiast tankowaliśmy do pełna i wtedy pojawiał się problem 😉 Benzyna jest tu bardzo tania, a to znacznie obniża koszty podróżowania!
DROGI
Drogi są świetnie oznaczone, ale gdyby nie nawigacja w telefonie (Google Maps), to bylibyśmy, delikatnie mówiąc, w czarnej dupie. Na szczęście pościągałam mapy offline, żeby korzystać z nich nie mając internetu (nasz internet działał, ale w wielu miejscach po prostu nie miał zasięgu). To uratowało nam życie. Jeśli chodzi o nawierzchnię dróg – w większości przypadków spoko, choć były miejsca, które w Polsce nazywamy zemstą Hitlera (ale tu Hitlera nie było, więc nie wiem czyja to zemsta). Kierowcy jeżdżą tu bardzo kulturalnie, żałuję, że nie jest tak w Polsce. Kilka razy zdarzyło się, że nagle przestały działać sygnalizatory na skrzyżowaniu (są z resztą umiejscowione inaczej niż u nas, bo za skrzyżowaniem) i kierowcy potrafili się idealnie zachować – każdy, z każdej strony jechał kolejno i nie było bałaganu. Nie mam pojęcia jak to jest w ogóle możliwe. Inna sprawa to skrzyżowania, na których są znaki STOP z każdej strony. Tutaj pierwszy przejeżdża ten, który jako pierwszy dojechał do skrzyżowania. W Polsce na bank znalazłby się jakiś Andrzej czy inny Seba, który musiałby być pierwszy, choć to nie jego kolej. A tutaj? Absolutnie. Nie do pomyślenia! Zwróciłam też uwagę na znaki przy drogach. Pojawiają się tutaj znaki z informacją „Adopt a highway”, a pod nimi informacja kto opłacił dany fragment – chodzi chyba o dbanie o czystość. W ogóle Amerykanie mają problem ze śmieciami przy drogach i nawet wysokie kary nie odstraszają, bo śmieci wciąż jest dużo. Były też znaki przy drogach chwalące Jezusa 😉
INNE
Kościoły. Jest ich tu mnóstwo. W każdej, choćby najmniejszej mieścinie, jest kilka (SERIO!) kościołów. A to takiego wyznania, a to takiego. A do tego np. Scjentolodzy – w Beverly Hills mają taki PAŁAC, że szczęka opada do ziemi.
W mniejszych miejscowościach widać Self storage – jak ktoś ogląda Wojny magazynowe to wie, o co chodzi. To takie „komórki”, w których Amerykanie trzymają swoje graty zamiast mieć je w domu. Nie mają piwnic, ale mają takie komórki pod miastem 😉
I jeszcze jedna rzecz – tablice z nazwami miejscowości na wjeździe do każdej mieściny. Na każdej jest nie tylko nazwa miejscowości, ale też liczba mieszkańców i… wysokość nad poziomem morza ;D
*Wpis pochodzi z nieistniejącego bloga lucky-me.pl, który powstał w 2017 roku w celu opisywania naszej amerykańskiej wycieczki.