Nasz dzień zaczęliśmy od opuszczenia San Francisco. Wyruszyliśmy w kierunku Doliny Krzemowej, do której pojechać chciał oczywiście Marcin. Na naszej liście pierwszy był Facebook, w którym… pocałowaliśmy klamkę 😀 Sam kampus w Palo Alto to nic specjalnego – budynki otoczone parkingami, do których akurat autobusami przyjeżdżali pracownicy. Następny na liście był Google z Visitor Center. No super, tylko visitor center jest dostępny tylko dla pracowników i ich gości 🙂 Więc znowu pocałowaliśmy klamkę, ale przynajmniej tutaj był sklep z gadżetami, tylko zamknięty 😀 Nie zawiódł nas Apple – no ba! Nie dość, że zobaczyliśmy główne wejście do budynku przy One Infinite Loop, to jeszcze Marcin przeszczęśliwy kupił oldschoolową koszulkę w Apple Store, który się tu mieści 🙂
Z Doliny Krzemowej, w której czuć zapach intensywnie pracującego mózgu, ruszyliśmy w stronę Monterey i oceanu.

W Monterey zjedliśmy obiad w Bubba Gump Shrimp Co – restauracji inspirowanej filmem o Foreście Gumpie. Amerykańska sieciówka specjalizująca się w krewetkach – tak dobrych krewetek grillowanych z masłem w życiu nie jadłam! Przepyszne! Siedzieliśmy przy stoliku z widokiem na ocean. Świetna sprawa.

Po obiedzie przeszliśmy się po miasteczku i ruszyliśmy w stronę Pacific Highway, która niestety m.in. przez zawalony most jest tylko częściowo dostępna dla kierowców. Na szczęście można dojechać do dwóch mostów – Rocky Creek Bridge i Bixby Creek Bridge – znanych m.in. z serialu „Big Little Lies” 🙂

Absolutnie przepiękne widoki – klify nad oceanem, tylko nieco wietrznie. Ale nie tylko. Gdy z Iwoną robiłyśmy zdjęcia na jednym z punktów widokowych, przyszedł do nas suseł, który idealnie pozował do fotek. A na polanie przy drodze zostawił chyba swoich kolegów – było tam mnóstwo małych stworzonek, które wychodziły z nor, stawały na łapkach i się rozglądały. Komiczny widok.

Przez zamkniętą Pacific Highway musieliśmy cofnąć się do Monterey i stąd, już w głębi lądu, jechać w kierunku Morro Bay, w którym dziś śpimy. Temperatura jest tu szalona – nad oceanem jakieś 15 stopni, a chwilę później już ponad 35, co jest nieco wkurzające 🙂
Samo Morro Bay to niewielka nadmorska miejscowość z piękną mariną i wydrami morskimi. Widzieliśmy nawet jedną i.. słyszeliśmy. Jest tu piękna skała, która podobno ileś tysięcy lat temu była daleko w głębi lądu, a dziś jest otoczona przez ocean.

Zjedliśmy kolację w knajpie z widokiem na tę skałę i zachodzące słońce. Jest pięknie, cicho i zupełnie inaczej niż w San Francisco. Zdecydowanie fajniej!
Jutro zaliczamy zakupy, a później plaża pod Oxnard! Iwona twierdzi, że musi się opalić 😉
*Wpis pochodzi z nieistniejącego bloga lucky-me.pl, który powstał w 2017 roku w celu opisywania naszej amerykańskiej wycieczki.