Szaleństwo. Pobudka o 6.30 😉 u Marcina i Iwony. Ja nie spałam od 5.00, a tak na dobrą sprawę to średnio spałam przez całą noc – wszystko przez głośno chodzącą klimatyzację.
Po „ekskluzywnym” śniadaniu w postaci tostów z dżemem oferowanych w hotelu ruszyliśmy do Calico Ghost Town – miasteczka rodem z Dzikiego Zachodu. Byłam sceptycznie nastawiona do tej atrakcji, ale nie żałuję wydania 8 dolarów za wstęp. Choć pojawiliśmy się na miejscu chwilę przed otwarciem (przed 9.00), na termometrach już było ponad 30 stopni. Niestety z każdą chwilą było coraz goręcej. Miasteczko jest bardzo fajnie zorganizowane – są tu małe sklepiki z pamiątkami stylizowane na te z XIX wieku, są atrakcje typu przejażdżka pociągiem po kopalni srebra.

Z Calico Ghost Town zmierzaliśmy do Flagstaff, gdzie dziś śpimy. Po drodze zahaczyliśmy kilka razy o historyczną Route 66 – najbardziej znaną amerykańską drogę łączącą Los Angeles z Chicago. Po drodze zatrzymaliśmy się m.in. w Amboy, by zrobić zdjęcia znaków Route 66 na drodze i znaku Roy’s Motel (dziś opuszczony, kiedyś bardzo znany).

Sama Route 66 jest dosyć monotonna. Jedzie się w dużej mierze prostą drogą ciągnącą się milami, a po bokach ogląda się… gigantyczną przestrzeń. Wszędzie suche krzaki. Natrafiliśmy nawet na pożar, który gaszono nie tylko z ziemi, ale też z nieba – helikopterem. Większość trasy, która miała dziś pod 400 mil (!!) to właśnie taki suchy klimat.Na termometrach ponad 40 stopni. Im bliżej Flagstaff, tym więcej zieleni. A w samym miasteczku temperatura zupełnie znośna – mniej niż 30 stopni i wszędzie zapach sosny. Całe Flagstaff otoczone jest lasami, a to miła odmiana od ostatnich gorących dni.

Na miejscu okazało się, że hotel nie anulował naszej rezerwacji (a była taka obawa) i czekał na nas pokój. Po ponad 7 godzinach podróży (z drobnymi przerwami) Iwona wyciągnęła nas do marketu Walmart (są chyba wszędzie ;)). Nie ukrywam, że każda wizyta to dla mnie kolejne zaskoczenie. Chrupki do mleka w Polsce to żart. .Tu jest ich miliard. Piwa nie kupuje się tu na sztuki (no chyba, że wielkie butle) tylko w kartonach po minimum 6 sztuk, a maksimum nawet 32 sztuki. Co więcej, Amerykanie mogą sobie kupić… jajka na twardo bez skorupek („gotowe do wkrojenia do sałatki”). Serio, nie dziwię się, że tak wyglądają.

Nie dziwię się, że tak wyglądają także z innego powodu. Po drodze zajechaliśmy do McDonald’s. Frytki – jak w Polsce. Ale ich ilość 😀 już nie. Wzięłam zestaw McNuggets. W Polsce podstawowy to 6 kawałków kurczaka. Tutaj 6 sztuki to zestaw dla… dzieci. Podstawowy to 10 kawałków. wzięliśmy średnie zestawy, a frytek dostaliśmy tyle, co w Polsce w zestawie powiększonym. I ci otyli ludzie, którzy zamawiają tu gigantyczne porcje jedzenia. Jak zauważył Marcin, jedna taka „zawodniczka” nalewała sobie do kubka (tu napoje nalewa się samodzielnie) na zmianę troszkę Coca Coli Light i troszkę zwykłej 😀 mistrzostwo!

Po drodze do Flagstaff mijaliśmy chyba z 50 pociągów towarowych. To kolejna rzecz, która mnie fascynuje. Liczyłam wagony w jednym z nich. Mogłam się o kilka pomylić, ale naliczyłam ich 100. Słownie sto. Taki pociąg ciągną cztery lokomotywy, a jego przejazd trwa i trwa i trwa i trwa. Robi to gigantyczne wrażenie i choć tych pociągów jest tu mnóstwo, za każdym razem otwieram gębę jak je widzę 😉
Dziś wyjechaliśmy z Kalifornii i trafiliśmy do Arizony! Jutro Wielki Kanion! Będzie się działo!
*Wpis pochodzi z nieistniejącego bloga lucky-me.pl, który powstał w 2017 roku w celu opisywania naszej amerykańskiej wycieczki.