Po nocy w Las Vegas wstaliśmy dosyć wcześnie, bo około 8.00. Pokój musieliśmy zwolnić do 11.00, dlatego trzeba było się streszczać. Iwona wczoraj nie dała rady iść na basen, dlatego rano poszła popływać pod wieżą Eiffla. Po szybkim wymeldowaniu się, poszliśmy na śniadanie. Na paryskie naleśniki 😀 Marcin poszedł w klasykę – szynkę i ser, a my zaszalałyśmy i wzięłyśmy naleśniki z Nutellą, bananami i orzechami. Amerykanie dodali jeszcze do tego syrop klonowy 😀 śniadanie trzymało nas do… 18.00.
Ale na śniadaniu się nie skończyło. Oczywiście trzeba było ostatni raz zagrać w kasynie. Ja niestety tym razem nie miałam szczęścia, ale Marcin za całe trzy dolary zgarnął dwudziestkę i na tym zakończył hazard w Vegas 😉
Po 12.00 wyjechaliśmy z Paris Las Vegas kierując się w stronę Doliny Śmierci. W ostatnich dniach panowała jedna zasada – dzień bez czterdziestki, dzień stracony (chodzi o stopnie Celsjusza), ale tym razem było ZNACZNIE cieplej. Dopiero teraz, będąc już w hotelu, sprawdziliśmy ile to jest 130 stopni Fahrenheita. Będąc w Dolinie Śmierci myśleliśmy, że to jakieś 47 stopni Celsjusza. Może lepiej, że dopiero teraz wiemy, że to 54,5 stopnia. A zatrzymywaliśmy się w dwóch miejscach, żeby zrobić sobie zdjęcia. Na szczęście przeżył to nasz samochód, który sprawdził się świetnie.
Jeszcze przed Doliną Śmierci, w Pahrump, zatrzymaliśmy się, by uzupełnić zapasy wody do picia. Później była już tylko pustynia i coraz wyższa temperatura. Pierwszym punktem na terenie Doliny Śmierci było Zabriskie Point. Miejsce, w którym można podziwiać przeróżne formacje skalne, oczywiście upał dostaje się gratis. Spotkaliśmy tu nawet Polaków 😉

Drugim i ostatnim punktem na trasie (miał być jeszcze jeden, ale temperatura zrobiła swoje), były Mesquite Flat Sand Dunes – piaszczyste wydmy rodem z Sahary na środku amerykańskiej pustyni jednak kamienistej i porośniętej krzakami. Niezwykły widok.

To właśnie tutaj termometr w aucie pokazał nam 130 stopni F. Przed wejściem na wydmy stoi znak, przetłumaczony również na język polski – Uwaga. Chodzenie po 10.00 rano jest bardzo niebezpieczne. My byliśmy tam przed 16.00 😀

Stąd ruszyliśmy do naszego hotelu – The Kern Lodge w Kernville. Czasem jest tak, że choćby planowało się coś bardzo skrupulatnie, po prostu nie wychodzi. Czasem jednak jest też tak, że coś wychodzi zupełnie przypadkiem i właśnie tak się stało.

Hotel w Kernville zarezerwowałam, bo pasował mi cenowo i lokalizacyjnie – po prostu znajduje się mniej więcej w środku na trasie między Doliną Śmierci i sekwojami, które będziemy oglądać jutro. Wiedziałam, że w tej okolicy jest Jezioro Isabella, ale w zasadzie na tym moja wiedza się kończyła. Tymczasem to, co tu zastaliśmy, po prostu nas oczarowało.

Każdy widok po Dolinie Śmierci jest piękny, a dziś widzieliśmy wiele – do pustynnych gór, samej pustyni, przez porośnięte góry, rzekę i jezioro. To jezioro okazało się przepiękne. Zobaczyliśmy je odbijając z głównej trasy, by dojechać do Kernville. Jezioro ma 4500 hektarów i z góry, a z takiej perspektywy je oglądaliśmy, prezentuje się przepięknie w towarzystwie otaczających gór. Na tym jednak się nie skończyło. Po dojechaniu do hotelu zapytaliśmy, gdzie warto tu coś zjeść. Skierowano nas do Ewings – lokalnej restauracji. Nie spodziewaliśmy się czegoś super, ale szczęki nam opadły do ziemi. Restauracja w stylu myśliwskim, cała w drewnie, z przeszkloną ścianą z widokiem na rwącą rzekę, po której co kilka minut płynęły pontony albo kajakarze. W tle zachodzące słońce nad górami. Po Las Vegas to coś tak nieprawdopodobnego, że wszyscy dziwimy się jak to w ogóle możliwe. A do tego jedzenie było po prostu wyśmienite.
Sam hotel jest świetny – to drewniane domki, do których wchodzi się z parkingu. Cały pokój jest w drewnie, ale ma wszystko to, czego nam potrzeba – bezprzewodowy internet, klimatyzację i świetnie wyposażoną łazienkę. A pani w recepcji ma koty, które mają drapak większy niż Cleosia 🙂
Kernville leży w Kalifornii, a więc na dobre wróciliśmy już do tego stanu, choć jeszcze na moment, nad Jeziorem Tahoe, wrócimy do Nevady. To jedno z tych miejsc, które chyba najlepiej będę wspominać. Wielkiego Kanionu pewnie nic nie pobije, ale góry, rzeka, lasy i jezioro po prostu mnie oczarowały.
*Wpis pochodzi z nieistniejącego bloga lucky-me.pl, który powstał w 2017 roku w celu opisywania naszej amerykańskiej wycieczki.