Road Trip Journal Dzień 9*

2 lipca 2017

Dzień rozpoczął się nieco później niż zwykle, co miało swoje konsekwencje. Spało nam się zdecydowanie za dobrze, dlatego z hotelu wyjechaliśmy około 10.00. Zwiodła nas też nawigacja, która wskazała, że do przejechania mamy dziś tylko 250 mil. Ale o tym zaraz. Już w pokoju, gdy się obudziliśmy, poczułam zapach spalenizny. Okazało się, że za oknami jest mnóstwo dymu. W internecie wyczytałam, że w tej okolicy od tygodnia strażacy walczą z pożarem wywołanym przez piorun. I akurat dziś wiatr przywiał dym do doliny, w której się zatrzymaliśmy. Choć niebo było krystalicznie niebieskie, wszędzie unosił się dym, a dodatkowo ten zapach – wielkiego grilla. I mnóstwo śpiewających ptaków – może przyleciały tu uciekając przed ogniem.

Ostatecznie wyjechaliśmy z Kernville w kierunku Sequoia National Park, by zobaczyć gigantyczne sekwoje. Już wyjazd z Kernville okazał się kłopotliwy – jechaliśmy górską drogą, jak na greckich wyspach. Iwona prowadziła, a okazała się to najgorsza droga jak dotąd w Stanach. Potwornie kręta i stroma. Trzeba było uważać nie tylko na zakręty, ale też na chodzące po drodze krowy i… nisko latające susły, które przebiegały tuż przed autem. Było ich mnóstwo! Niestety widzieliśmy wiele zabitych przez auta, my na szczęście mamy czyste konto.

120 mil do wjazdu na teren parku narodowego ciągnęło się w nieskończoność. Nie tylko wybraliśmy się tu za późno, ale też w niedzielę, co niestety dało nam się mocno we znaki. Widoki w samym parku piękne, ale tłumy i auta nie uprzyjemniają podziwiania. Zatrzymaliśmy się w kilku miejscach, ale niestety nie udało nam się zobaczyć ani największej sekwoi ani słynnego tunelu w drzewie. Droga do tunelu była zamknięta, a bus, który do niego jechał odjeżdżał z parkingu, na który nas nie wpuszczono – bo oczywiście był pełny. Na szczęście udało nam się zrobić zdjęcia przy wielkich sekwojach, zupełnym fartem. Drzewa są gigantyczne, robią ogromne wrażenie!

Ale pozostaje niedosyt i rozczarowanie – głównie organizacją całego parku. Wielki Kanion pod tym względem był po prostu świetny. A tutaj parkingi małe (absolutnie wszystkie były zajęte, stali przy nich strażnicy i informowali, że trzeba jechać dalej), ludzie parkujący auta na dziko (my nie mogliśmy, bo stracilibyśmy chyba całe zawieszenie) i korki. Mamy na pewno nauczkę – w takie miejsce nie można przyjechać w niedzielę, a 13.00 to zdecydowanie za późna godzina na takie wizyty.

Po męczącej drodze w górę (osiągnęliśmy jadąc serpentynami około 2000 metrów nad poziomem morza – to góry Sierra Nevada), musieliśmy też zjechać w dół, ale na szczęście tutaj droga była odrobinę lepsza. Przejazd przez Giant Forest był świetny, ale jeśli jeszcze kiedyś przyjdzie mi przyjechać do Kalifornii, nie wiem czy będę chciała powtórzyć tę trasę autem. Były momenty, w których robiło mi się po prostu ciężko na żołądku.

Około 18.00 dotarliśmy do hotelu w Merced. Polecono nam lokalną restaurację, w której zjedliśmy kolację – bardzo dobre żeberka i kurczaka, ale porcje tutaj po prostu zabijają. Amerykanie jedzą zdecydowanie za dużo. Muffiny z mąki kukurydzianej dodawane do sałatki pycha!

Nauczeni dzisiejszym doświadczeniem kładziemy się spać wcześniej i mamy zamiar jutro wcześniej wstać. Przed nami wizyta w Yosemite i Jezioro Tahoe. Do przejechania mamy znowu około 280 mil. Dziś już wiemy, że droga momentami może być wymagająca, ale mamy zamiar być w Yosemite National Park wcześnie rano i opuścić to miejsce jeszcze zanim pojawią się tu tłumy. Być może uratuje nas to, że będzie poniedziałek 😉

*Wpis pochodzi z nieistniejącego bloga lucky-me.pl, który powstał w 2017 roku w celu opisywania naszej amerykańskiej wycieczki.