Bilety do Universal Studios były jednymi z pierwszych, które kupiliśmy podczas planowania podróży do USA. Zdecydowaliśmy się na bilety na konkretną datę, zapłaciliśmy po 119 dolarów na głowę, ale nie żałuję ani jednego centa.
Hotel, w którym spaliśmy w noc poprzedzającą wizytę w Universal Studios znajdował się jakieś 5 minut autem od parku, który otwierają o 9.00. Na miejscu byliśmy chwilę przed otwarciem. Organizacyjnie po prostu petarda. Byliśmy wcześnie, więc nie musieliśmy stać w gigantycznych korkach na dojeździe do parku. Podjeżdża się tu do okienek, w których trzeba określić, na który parking chcemy jechać (oczywiście im bliżej wejścia, tym parking droższy). Za miejsce na parkingu najbliżej wejścia trzeba było zapłacić 50 dolarów (to nie żart). Zdecydowaliśmy się na parking za 30 dolców – Parking Frankenstein ;), okazało się, że był bardzo blisko wejścia i szczerze mówiąc nie mam pojęcia, gdzie był ten droższy.
Zdjęcia zaczęliśmy robić już przy niewielkiej fontannie, ale chyba największą sesję zrobiliśmy przy słynnej fontannie z globusem i napisem Universal Studios.

To jeszcze przed wejściem na teren parku. Do wejścia idzie się po czerwonym dywanie między palmami. Wejście bez problemów – wydrukowane bilety przykłada się do maszyn, otwierają się bramki i już. Sam teren Universal Studios jest przeogromny. Wszędzie jest mnóstwo sklepików z pamiątkami – nie tylko z Universal Studios w roli głównej, ale też z poszczególnymi filmami. Zdecydowanie najwięcej tu Harrego Pottera i Minionków. Po alejkach chodzą też ucharakteryzowani statyści. Trafiliśmy m.in. na Frankensteina i zombie.

Pobyt zaczęliśmy od udziału w Studio Tour – wsiada się do wagoników na kółkach z przewodnikiem i jedzie się przez całe studio zwiedzając najciekawsze miejsca. Było ich tyle, że trudno je wszystkie wymienić. Zaczyna się od przypomnienia najważniejszych filmów z poszczególnych lat działania Universal Studios. Pierwszą atrakcją w w 4D był King Kong walczący z dinozaurem (chyba T-Rexem). Niezapomniane wrażenie, a dinozaur nawet mnie oślinił! Później były auta ze znanych filmów – Powrotu do Przyszłości, Szybkich i Wściekłych czy Flinstonów 😀 Później był fragment z Jurrasic Park i dinozaury plujące na nas. Widzieliśmy też jak wyglądają efekty specjalne w filmach – wjechaliśmy do studia przekształconego w stację metra, na której doszło do zalania i pożaru. Z każdej strony buchał ogień, lała się woda, a na koniec prawie uderzył w nas ”zniszczony” wagonik kolejki. Świetny był też przejazd przez Amity Island ze Szczęk.

Najpierw rekin zjadł „nurka”, a później zaatakował nasz wagonik. Były też domki z różnych seriali – m.in. Gotowych na wszystko. A to wciąż mało. Widzieliśmy Bates Motel z Psychozy i samolot, który spadł na domy w Wojnie światów. Po prostu WOW. Nie zabrakło też pokazu 4D z Szybkich i wściekłych.

Po Studio Tour, która trwała około 50 minut, wybraliśmy się do świata Harrego Pottera. Jezuuuu jak tam było świetnie. Odtworzono Hogsmeade – wioskę, mieszczącą się w pobliżu Hogwartu. Te małe domki pokryte śniegiem, sklepiki ze słodyczami (były tu nie tylko fasolki wszystkich smaków, ale też czekoladowe żaby) i sklepy z wyposażeniem dla prawdziwego fana tej serii książek. Można tu było kupić wszystko – od skarpetek i majtek po szaliki, czapki i peleryny ze swojego ulubionego domu z Hogwartu. Jest tam też oczywiście sam Hogwart, który robi ogromne wrażenie.

Być w Hogsmeade i nie zjeść?? Lunch zjedliśmy więc w Trzech miotłach, w których przecież bywał sam Harry Potter. Trafiliśmy jeszcze na moment, w którym nie było wielkich kolejek, ale później obawiam się, że nieco ponad 400 miejsc zapełniało się tutaj migiem.
Kolejną atrakcją był świat Jurassic Park, jednego z moich ulubionych filmów. Wszędzie palmy i egzotyczne rośliny, krystalicznie czysta woda i… 35 minut oczekiwania na 7-minutową „przejażdżkę” pontonem. Ale było warto! I to jak!!! Po drodze obserwuje się „prawdziwe” dinozaury, które na ciebie plują lub po prostu cię atakują, a na koniec jest wielki zjazd do wody, który kończy się tak, że jesteś przemoczony do suchej nitki. Rewelacja! Prawie straciłam moje okulary przeciwsłoneczne, ale na szczęście sytuację udało się opanować 😀

W prawie 40-stopniowym upale zwiedziliśmy jeszcze europejskie miasteczko – z paryskim Moulin Rouge czy londyńskim Baker Street. Na koniec poszliśmy jeszcze zobaczyć jedną z najnowszych atrakcji parku – The Walking Dead z zombie w roli głównej. Chodzi się po opuszczonym szpitalu, gdzie niespodziewanie atakują zombie. Były krzyki i piski, czyli było super!
Universal Studio to znacznie więcej. Jest tam cały świat Simpsonów – z komisariatem policji, sklepami z donutami, czy Krustyland. Są przejażdzki z Transformersami, Mumią i wiele więcej. Spędziliśmy tam około 6 godzin i na pewno będą to jedne z najlepszych wspomnień z pobytu w Stanach.
*Wpis pochodzi z nieistniejącego bloga lucky-me.pl, który powstał w 2017 roku w celu opisywania naszej amerykańskiej wycieczki.