Doczekaliśmy dnia, w którym rozpoczęła się nasza amerykańska przygoda, choć wątpiłam, że ostatecznie dojdzie do skutku! British Airways kilka raz zmieniał nam godziny odlotów, ale w końcu stanęło na dwóch lotach 1 września: Berlin – Londyn i Londyn – Newark.
Wstaliśmy o 5.30, zjedliśmy śniadanie i spakowaliśmy ostatnie fanty, a następnie, punktualnie o 6.30, ruszyliśmy do Berlina. Dzień wcześniej odprawiliśmy się online, ale musieliśmy nadać jeden bagaż, więc po załatwieniu tej sprawy ruszyliśmy do kontroli bezpieczeństwa. Miło – jak z dzieckiem to proszą poza kolejką. Przynajmniej w Berlinie nas zaprosili 😂

Mieliśmy wystartować o 12.20, ale ruszyliśmy z około godzinnym opóźnieniem. Marcin słusznie zauważył, że British Airways należą się podziękowania za to, że dali nam aż pięć godzin na przesiadkę w Londynie, bo gdyby było 2,5 godziny (jak pierwotnie) to już byłabym bliska zawału, że nie zdążymy. A tak nie dość, że zdążyliśmy, to jeszcze zrobiliśmy na Heathrow zakupy (mąż zafundował mi perfumy Jo Malone, a Klara w prezencie od sklepu dostała swoje pierwsze małe perfumy tej firmy), odwiedziliśmy sklep Harrego Pottera, a nawet zjedliśmy fish&chips w jednej z lotniskowych restauracji. Obsługiwała nas przemiła Polka. Bo nie wiem, czy wiecie, ale jak jest się dorosłym to na wyjeździe można ukryć swoją narodowość milcząc. Z naszym dzieckiem nie uda się ukryć nic, bo buzia jej się nie zamyka. Każdy więc wie, że ma do czynienia z Polakami 😂 Lotnisko Heathrow to największe lotnisko Europy. Rocznie obsługuje ponad 70 mln pasażerów!

Po obiedzie ruszyliśmy do naszego gate’u i tu znowu niespodzianka. Osoby z dziećmi poniżej 5 lat były zapraszane do samolotu przed innymi pasażerami. Dzięki Klara!
Mieliśmy lecieć piętrowym Airbusem, a ostatecznie lecieliśmy Boeingiem 777. Serwis w British Airways się nie zmienia, choć mam wrażenie, że jedzenia i picia jest mniej 🙈 Nie zmienia się też to, że kompletnie nie potrafimy spać w samolocie, poza naszym dzieckiem oczywiście. Klara przespała większość prawie 7-godzinnego lotu. My nie spaliśmy nic. Ale dolecieliśmy. A na koniec lotu osłoda w postaci widoku na oświetlony Manhattan (lądowaliśmy około 22).

Lotnisko Newark-Liberty, na którym lądowaliśmy, leży w New Jersey. Jedno z trzech największych lotnisk obsługujących Nowy Jork. Za lotniskiem JFK, a przed La Guardią. Obsługuje ponad 45 mln pasażerów rocznie (oczywiście bez pandemii). Co ciekawe, przydomek Liberty pojawił się w nazwie dopiero w 2002 roku. Jak łatwo się domyślić, ma to związek z atakiem na WTC z 2001 roku. To właśnie z lotniska Newark wyleciał 11 września porwany przez terrorystów samolot United Airlines, który rozbił się na polu w Shanksville na terenie Pensylwanii. Nazwa Liberty ma uhonorować ten lot.
Jeszcze krótkie spotkanie z amerykańską urzędniczką – „ulubiony” etap wjeżdżania do USA. Trzy szybkie pytania, w tym czy wwozimy jedzenie, i „goodbye”. Dziękujemy! Zrobiliśmy to! Wjechaliśmy do USA!
Ale na tym podróż się nie zakończyła. Po odebraniu walizki, która na szczęście z nami przyleciała, przyszła pora na dostanie się do hotelu. Wiedząc, że będziemy lądować późnym wieczorem, a kolejnego dnia chcemy wypożyczyć auto, wybrałam hotel przy lotnisku. Okazało się, że trzeba było dostać się do hotel shuttle kolejką naziemną AirTrain. Miła pani odpowiadająca za pomoc pasażerom stacji poinstruowała nas, by na kolejnej stacji wysiąść i wsiąść do wagonika po drugiej stronie peronu. Ale na owej stacji inna „pomocna inaczej” pani zapewniła nas, że mamy zostać w kolejce, bo jedzie dalej. No, ale druga pani racji nie miała. Tym samym wróciliśmy na stację, z której chwile temu wyjechaliśmy. Kolejny pociąg? Za pół godzinki. Jest po północy, nie spaliśmy już prawie dobę 😂
Pierwsza pani, która rację miała, wzięła sobie do serca sytuację pasażerów (nie byliśmy jedyni) i zaprowadziła nas na kolejny peron. Z niego udało nam się dostać na stację P4, skąd zadzwoniliśmy po bezpłatny hotelowy transport. I dojechaliśmy nim (niczym w Bangladeszu – bus z kilkunastoma ściśniętymi osobami) do hotelu, w którym czekały na nas kolejne przygody. Moja karta wielowalutowa nie zadziałała. A amerykańska karta SIM kupiona na Allegro w ogóle nie chciała złapać sieci. Czy muszę mówić, że jak już zapłaciliśmy za hotel polską kredytówką i trafiliśmy do łóżek to w ogóle nie spałam? No koszmar. Już miałam myśli, że nie będziemy mieć internetu, a do tego zostaniemy bez karty w walucie. I jak to się skończyło? Zapraszam na dzień drugi 🤣