Po szybkim hotelowym śniadaniu ruszyliśmy w stronę wodospadów Niagara. Z hotelu mieliśmy na parking przy wodospadach jakieś 10 minut, więc zwiedzanie zaczęliśmy już koło 8.00. Zdążyliśmy przed tłumami, bez problemu znaleźliśmy miejsce parkingowe i pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę Rainbow Bridge, po którym można przejść do Kanady. Zero kolejek, choć pani urzędniczka po stronie kanadyjskiej aż za bardzo przykładała się do pracy i zadawała sporo pytań, włącznie z tym, że musieliśmy pokazywać certyfikaty covidowe. Podobno za przejście do Kanady płaci się dolara, ale nikt nie wziął od nas pieniędzy. Dostaliśmy za to pieczątki w paszporcie! Kanada zaliczona!

Miasteczko Niagara Falls po stronie kanadyjskiej niewiele różni się od tego po stronie amerykańskiej. Odwiedziliśmy sklep z pamiątkami, Klara wybrała sobie okolicznościową koszulkę i magnes 😂
Popodziwialiśmy widoki. A jest na co patrzeć. Niagara to rzeka płynąca z Jeziora Erie do jeziora Ontario. Ma 55 km i tworzy jedne z najbardziej znanych wodospadów na świecie. Bo to nie jeden wodospad, a zespół kaskad po stronie amerykańskiej i kanadyjskiej. W wersji amerykańskiej to „Najagra” (wymowa), co było dla mnie sporym odkryciem 😅 Każdy z krajów ma tu swoją elektrownię wodną i w zależności od wykorzystania wody poziom rzeki w ciągu dnia może się zmienić nawet o kilka metrów!
Oczywiście Amerykanie i Kanadyjczycy kłócą się o to, kto ma lepszy widok na wodospady. Sorry Americans, ale kanadyjski widok nam podobał się zdecydowanie bardziej. Widać wodospady w całej okazałości, choć my nie widzieliśmy całej podkowy przez ogromną mgłę tworzącą się przez spadającą wodę. Po stronie amerykańskiej można natomiast poczuć moc wody, bo jesteś tuż przy punkcie, w którym zaczyna ona spadać kilkadziesiąt metrów niżej. Robi to ogromne wrażenie!
Ogromne wrażenie robią też ludzie mali jak mrówki, którzy podpływają pod wodospad na promach wycieczkowych. Amerykanie mają dla nich niebieskie palta przeciwdeszczowe, a Kanadyjczycy czerwone. Wygląda to zabawnie, gdy takie czerwone i niebieskie promy podpływają pod tryskającą wodę.
Niagara z pewnością robi wrażenie, ale nie zachwyciła mnie tak jak chociażby Wielki Kanion. Nie muszę tu wracać 🙈
Znad Niagary ruszyliśmy w stronę Buffalo, gdzie znalazłam ciekawe miejsce na obiad. Zanim jednak tam dotarliśmy, zatrzymaliśmy się po drodze na przypadkowo zauważony zlot klasycznych samochodów. Marcin zachwycony.

Buffalo River Works, o którym pisałam wcześniej, to centrum restauracyjno-rekreacyjne nad brzegiem rzeki. Stare, opuszczone fabryki przekształcono w knajpę, w której organizowane są też koncerty, wydarzenia sportowe, a dodatkowo jest diabelski młyn, tyrolki i sporo atrakcji dla dzieci. Klara zjechała z wielkiej zjeżdżalni.

Po napełnieniu brzuchów dobrym jedzeniem i całkiem smacznym lokalnym piwem (to mój pierwszy alkohol na tym wyjeździe!) mieliśmy już tylko kilka kroków do parku nad Jeziorem Erie, które jest czwarte co do wielkości wśród Wielkich Jezior. Zarówno przez jezioro Ontario, jak i Erie pływają pełnomorskie statki! Przemysłowe otoczenie nie przeszkadza w odpoczywaniu na swietnie zorganizowanym placu zabaw i piknikowych terenach.

Stąd wyruszyliśmy w drogę powrotną do Binghamton. Przejechaliśmy między innymi przez miejscowość Warsaw, która przywitała nas mgłą jak z horrorów. A do tego padał deszcz. Myśleliśmy, że przeniesiemy się magicznie do Polski 😅 Skąd nazwa? W źródłach znalazlam, ze na cześć polskiej Warszawy. Ale dlaczego? Nie wiem. Nasza wizyta ograniczyła się do zatankowania paliwa na niewielkiej stacji.
Zrobiliśmy już trochę kilometrów przez stan Nowy Jork i sporo rzeczy rzuca się w oczy. Zupełnie inne domy niż na zachodzie USA. Właśnie tak wyobrażałam sobie wschód – wszędzie domu z werandami, na których w większości można znaleźć co najmniej jeden bujany fotel. Przy wielu domach powiewa amerykańska flaga. Niektórzy stroją już domy na jesień – widać pierwsze dynie, pierwsze halloweenowe dekoracje. Trawniki są idealnie przystrzyżone – te mniej idealne mają może kilka centymetrów więcej od tych idealnych. Bez względu na to, czy dom wygląda bogato czy biednie, trawnik musi być skoszony! Przy domach nie istnieją płoty. Wszyscy mają otwarte tereny i, jak dodaje Marcin, naładowane spluwy na intruzów 😂
Kolejny przystanek to szybkie zakupy w TJ Maxx na trasie. Jutro nie będziemy mieć czasu na sklepy, a to ostatnia okazja by odwiedzić taki sklep przed Nowym Jorkiem. Ostatni odcinek trasy minął nam w totalnej ulewie. Tak totalnej, że Amerykanie stawali na pasie awaryjnym, bo najwyraźniej nie potrafią prowadzić w takich warunkach.
W hotelu zameldowaliśmy się bez problemów i szybko zrobiliśmy pranie w hotelowej pralni. Za 3 dolary można wyprać sporo ubrań i je wysuszyć. Pranie się suszyło, a my ruszyliśmy na kolację do Cracker Barrel Old Country Store. Co to była za wizyta! Jedzenie – bardzo dobre. Amerykańskie steki, kurczaki, tego typu klimaty. Ale co tam jedzenie! Sklep, przez który trzeba przejść, żeby wejść do knajpy to po prostu czyste szaleństwo. Halloween skrzyżowane z Bożym Narodzeniem, wszystko gra, mieni się brokatem, ma amerykańskie motywy i najchętniej kupiłabym tam totalnie wszystko 🙂 ale! Nie dałam się zwariować. Ograniczyłyśmy się z Klarą do bombek, które będą nam przypominać o amerykańskiej podróży i ręczników kuchennych na Halloween. W Polsce na pewno takich nie kupimy.

Jutro rano ruszamy w stronę wypożyczalni aut przy lotnisku Newark, a później idziemy w miasto! Manhattan czeka!