– Kasia, dlaczego nie ma ostatniego wpisu na blogu? – dopytuje mój mąż 😉 Jak chcesz, to masz! A prawda jest taka, że jakoś nie mogłam się za niego zabrać.
Nasz ostatni dzień minął dosyć intensywnie, a przynajmniej do godzin popołudniowych. Rano musieliśmy opuścić hotelowy pokój. Bez problemu zostawiliśmy walizki w recepcji, by jeszcze pospacerować po okolicy. Samolot mieliśmy dopiero o 18.30, więc czasu było sporo.
Tuż po wyjściu z hotelu okazało się, że na naszej ulicy trwa jakieś zamieszanie. Kolorowe balony, platformy i mnóstwo ludzi. Wszyscy szykowali się do Labor Day Parade – święta związkowców. Okoliczne ulice zostały zamknięte, a wkrótce związkowcy mieli ruszyć w marszu przez Piątą Aleję, a więc tuż obok nas. My jednak skierowaliśmy się w stronę Bryant Park, by ostatni raz posiedzieć i popiknikować w amerykańskim stylu.
Tak się złożyło, że dzień wcześniej do Nowego Jorku przyleciała koleżanka z pracy Marcina. Spotkaliśmy się z nią i jej mężem w parku. Ponieważ Klara musiała skorzystać z toalety, pierwszy raz skorzystaliśmy z toalety w Bryant Park i nie dziwię się, że ma opinię najładniejszej toalety publicznej w Nowym Jorku. Jest mała, ale bardzo czysta i zadbana, ma piękne wykończenia, a do tego z głośników leci muzyka klasyczna. Pan odpowiedzialny za czystość stoi przed niewielkim budynkiem i wpuszcza osoby stojące w kolejce, a następnie na bieżąco po nich sprząta. Taka ciekawostka toaletowa 😉
Z towarzyszami z Polski ostatni raz przespacerowaliśmy się na Rockefeller Plaza. Dla nich to był pierwszy raz, a dla nas ostatni. Z Klarą musiałam oczywiście „wykąpać się” w fontannie, trzeba było też zaliczyć obowiązkowy punkt programu, a więc sklep LEGO. Byliśmy w nim chyba czwarty raz i ponownie odkryliśmy coś nowego. Bardzo polecam ten sklep wszystkim miłośnikom klocków. Gwarantuję, że nie wyjdziecie zawiedzeni!
Po wyjściu ze sklepu LEGO trafiliśmy akurat na trwający przemarsz związkowców. Piąta Aleja wydzielona barierkami, sporo policjantów. Tu rozstaliśmy się ze znajomymi Marcina i wróciliśmy po walizki do hotelu. Klara zamieniła w hotelowym lobby kilka zdań z bardzo sympatyczną Polką i mogliśmy ruszać w stronę lotniska.
Pierwotnie planowałam, że na lotnisko pojedziemy taksówką, ale w międzyczasie uznałam, że wydawanie około 80 dolarów na przejazd w jedną stronę będzie idiotyzmem. Zorientowałam się więc w temacie i postawiłam na transport publiczny. Całe szczęście, że tak wyszło, bo gdybym nastawiła się na taksówkę to chyba pozostałoby mi usiąść i płakać. Przez pozamykane ulice w rejonie hotelu nie byłoby szans na sprawne opuszczenie środkowego Manhattanu.
Ale do rzeczy. Z walizkami musieliśmy przejść kawałek z hotelu do metra, przejechać kilka stacji jedną linią, a następnie przesiąść się na kolejną linię, którą dojechaliśmy do AirTrain, a więc naziemnej kolejki prowadzącej na lotnisko JFK. Przy szukaniu dogodnych połączeń używałam Google Maps i to rozwiązanie ani razu nie wprowadziło mnie w błąd. Przesiadka na drugą linię metra odbyła się na tym samym peronie, a więc nie musieliśmy walczyć z walizkami. Cała podróż, pod drzwi naszego terminala na lotnisku, kosztowała nas 16 dolarów i zajęła około godzinę. Obstawiam, że taksówka kosztowałaby około 80 dolarów i jechalibyśmy dłużej stojąc w korku.
Na lotnisku poszło gładko. Okazało się, że mamy 0,5 kg nadbagażu w walizce rejestrowanej, ale wystarczyło wyciągnąć jedne buty i waga pokazała idealnie 23 kg. Po przejściu wszystkich niezbędnych procedur poszliśmy coś zjeść, choć food court szałowy nie był. W sklepach zrobiliśmy ostatnie zakupy – jakieś magnesy, breloczki i M&M’s dla Klary. W tym czasie Iga Świątek grała w finale US Open, więc oglądaliśmy mecz na telewizorach umieszczonych w pobliskim barze. Oczywiście wygrała, ale to już wiecie 😉
Lot nie był opóźniony, wylecieliśmy o czasie i po około 6 godzinach wylądowaliśmy w Londynie. Wszystko fajnie, tylko ktoś nam ukradł noc – wylecieliśmy około 19.00, a w Londynie wylądowaliśmy o… 6.30 angielskiego czasu. Oczywiście nie było to dla nas zaskoczenie, ale brak nocki już zaczął nam się dawać we znaki, choć nasze dziecko oczywiście w trakcie lotu spało.
W Londynie mieliśmy 2 godziny na przesiadkę do kolejnego samolotu i nie poszło tak gładko jak w USA. Lotnisko Heathrow przeżywa obecnie trudne chwile, co widać. Obsługi jest mniej niż zwykle, a przez to niektóre punkty, w których powinna się odbywać kontrola, są zamknięte. Musieliśmy trochę pokrążyć po lotnisku, by trafić we właściwe miejsce, ale ostatecznie zdążyliśmy na lot do Berlina.
W Berlinie wylądowaliśmy zgodnie z planem, a nasza walizka, o dziwo, wyjechała na taśmie jako jedna z pierwszych i mogliśmy wyjść z budynku w poszukiwaniu mojego taty, który przyjechał nas odebrać. Po dwóch godzinach od wylądowania byliśmy już w Polsce, kończąc naszą amerykańską przygodę.