Kilka godzin podróży autem wystarczy, by przenieść się z Polski w zupełnie inny świat. Świat dla nas już trochę znany, bo nad Gardą byliśmy we wrześniu 2019 roku. Co więcej, były to nasze pierwsze zagraniczne wakacje z wówczas roczną Klarą 😉 Jechaliśmy wtedy autem w nocy, a dziecko grzecznie spało. Tym razem zdecydowaliśmy się na podróż w dzień i dlatego rozbiliśmy trasę na dwa dni, choć nasze dziecko – Terminator wcale takiego rozbicia nie potrzebowało!
Do Włoch wyruszyliśmy w środę nad ranem z województwa lubuskiego, bo startowaliśmy od moich rodziców. Towarzyszył nam mój tata, który nad Gardą jeszcze nie był. Do celu 1050 kilometrów i moja lekka obawa, że Klara nie da rady. Wymyśliłam więc, że zatrzymamy się na noc w Bawarii, a przy okazji coś zwiedzimy na trasie. Szybko okazało się, że podróż idzie zdecydowanie lepiej niż zakładałam, dlatego dodaliśmy atrakcję na trasie – outletową wioskę w Ingolstadt. Sporo sklepów z podobno promocyjnymi cenami (jest to dla mnie mocno dyskusyjne, bo ceny były dalekie od promocyjnych ;))), a wszystko na wzór amerykańskich wiosek outletowych. Piękna pogoda zachęcała do spaceru, więc tym bardziej warto było rozprostować nogi po kilkuset przejechanych kilometrach. Nie kupiliśmy nic, choć przepraszam – dwa makaroniki w Laduree (wspomnienia z Paryża) i Klara wciągnęła pizzę.
Ruszyliśmy dalej. Noc zaplanowałam w niewielkim Bad Wiessee nad jeziorem Tegernsee. Typowo wiejski klimat rodem z „Doktora z alpejskiej wioski” – góry, woda, pola i obornik rozrzucony na pole, co zdecydowanie dodało doznań zapachowych naszemu pobytowi. Spaliśmy w Gästehaus Linsinger i polecam z całego serca – 100 lat tradycji i typowy bawarski klimat, a do tego smaczne śniadanie i piękne widoki z okna, w tym strumyk pod oknami. Ponieważ celem taty było zjedzenie bawarskiej golonki, zapytaliśmy panią pracującą w gastehausie o jakieś polecajki i kazała nam jechać na drugą stronę jeziora – do klasztoru w Tegernsee, w którym jest „grosse grosse” restaurant 😉 No to pojechaliśmy. Piękne słońce, ludzie siedzą przed klasztorną restauracją i wsuwają między innymi wymarzoną golonkę. Pytamy kelnera o wolne miejsce, a on… że już ZAMKNIĘTE! 16.50, a on, że zamknięte. – Dziś do 16.00, bo mamy prywatną imprezę – mówi. ŻART! Później sprawdziłam, że było to jakieś święto mocnego piwa, na które zjeżdżało się towarzystwo w bawarskich strojach. Tata niepocieszony, ale coś zjeść trzeba było. W restauracji obok golonki nie było, więc zadowoliliśmy się sznyclem. A co ciekawe, siedzieliśmy w krótkich rękawkach przed 18.00 na tarasie restauracji w Bawarii w marcu! Piękna pogoda i piękny widok na jezioro.
Po powrocie do Bad Wiessee odwiedziliśmy jeszcze plac zabaw nad jeziorem – swoją drogą super wodne atrakcje dla dzieci z przelewającą się wodą, tyrolka i sporo innych urządzeń, z których Klara nie chciała zejść. Tylko wszędzie ten pachnący obornik 😉 W czwartek rano wstaliśmy skoro świt, zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w stronę Jeziora Garda – do celu 4 godziny, a po drodze kolejne atrakcje. Pierwszy przystanek już w Austrii – Achensee z pięknymi ośnieżonymi szczytami i krystalicznie czystą, lazurową wodą. No i plac zabaw oczywiście. Wiało niemiłosiernie, więc szybko uciekaliśmy, ale było pięknie. Następnie restauracja na 1000 metrów nad poziomem morza i przeprawa przez góry. Na granicy austriacko-włoskiej zatrzymaliśmy się w kolejnym outlecie – w Brennero. Tu uraczyłam się fondue czekoladowym z truskawkami i goframi od Loackera i nie żałuję 😉 Nawet udało się zrobić jakieś zakupy, co w takich sklepach nigdy nie jest oczywiste, przynajmniej dla mnie!

Z outletu już prosto do celu – na północ jeziora, konkretnie Riva del Garda. Zjeżdżając z autostrady zatrzymaliśmy się jeszcze na niewielkim punkcie widokowym, z którego pierwszy raz zobaczyliśmy jezioro – Marmitte dei Giganti. Stąd został nam już rzut beretem do hotelu Grand Hotel Liberty. Dlaczego hotel? Bo w ubiegłym roku nie byliśmy na „basenowych” wakacjach (polecieliśmy do USA i zwiedzaliśmy zamiast typowo leżeć i się pluskać), dlatego chcieliśmy zrobić Klarze radość hotelem z basenem. Z basenem, z którego dzieci mogą korzystać tylko rano 😉 Później basen jest zarezerwowany dla starszych Niemców i Anglików, których było tu mnóstwo i którzy najwyraźniej nie przepadają za obecnością radosnych maluchów 😉 Hotel do tanich nie należy, ale polecam serdecznie – świetna lokalizacja, świetne śniadania, świetne pokoje / apartamenty. Ale w Rivie spokojnie można znaleźć coś na każdą kieszeń – nie trzeba spać w Liberty, żeby podziwiać widoki, pić Aperola i jeść pyszną pizzę 😉

Ponieważ Marcin przyjechał nad Gardę w określonym celu – miał do przebiegnięcia maraton, po check-inie postanowił się przebiec, a my wybraliśmy się do sklepu z włoskimi specjałami – Agraria Riva del Garda. To tu Robert Makłowicz nalewał sobie wino do butelki jak tankuje się benzynę do auta i to tu zachwalał Carne Salada. Kupiliśmy wino, ser i ruszyliśmy do hotelu, by chwilę później ruszyć do oddalonego o trzy kroki centrum Rivy z restauracjami i sklepami. Tuż obok ogromny plac zabaw, na którym słychać było wiele języków z całego świata. Na kolację wjechała pizza, a do niej Aperol i tak zaczęła się włoska przygoda. Pogoda zdecydowanie nas rozpieszczała – ciepło, wiosennie, zielone, różowe i białe drzewa. Zdecydowanie bardziej przyjemnie i kolorowo niż w Polsce.
W piątek dzień zaczęliśmy od eleganckiego hotelowego śniadania, po którym Klara dostała to na co czekała – basen. Dzieci mogą z niego korzystać tylko od 9.00 do 12.00, więc zaraz po śniadaniu poszliśmy się pokąpać. Kolejnym punktem programu była oddalono o mniej więcej 1 godzinę i 15 minut autem bardzo słoneczna Werona. Gdy byliśmy tu w 2019 roku – totalnie padało, więc słońce było dla nas miłą odmianą. Piękna arena, balkon Julii, sporo malowniczych uliczek zachęcają do spacerów. Były oczywiście lody – ponad 20 euro za 4 sztuki, w tym jedne dziecięce!!!! Były jednak mega dobre, więc nie żałujemy.

Z Werony pojechaliśmy nad Gardę, ale tym razem od południowo-wschodniego brzegu. Zatrzymaliśmy się najpierw w Bardolino, które ma przepiękną promenadę nad brzegiem jeziora. Polecam to miejsce, bo było tu zdecydowanie najwięcej klimatycznych sklepików i restauracji, a do tego słońce grzało jak latem. Zjedliśmy obiad z widokiem na jezioro, zrobiliśmy zakupy i ruszyliśmy dalej – do Malcesine. Nad miasteczkiem góruje zamek, ale moim zdaniem Malcesine nie umywa się do Bardolino. W zasadzie nie ma tu dostępu do jeziora – brzeg jest zabudowany, a do tego sklepów i restauracji niewiele. Po powrocie do Riva del Garda zjedliśmy pyszny makaron w Pasta Fresca Bistro – polecam!

Tu jeszcze słowo wyjaśnienia – jeśli wybieracie się nad Gardę późną wiosną lub latem, polecam jeszcze dwie atrakcje, z których my tym razem nie skorzystaliśmy. Pierwsza to Gardaland – jeśli podróżujecie z dziećmi. Wesołe miasteczko z wieloma kolejkami, karuzelami i zjeżdżalniami, a do tego z ogromnym akwarium. Byliśmy w 2019 i była to świetna zabawa. Tym razem nie mieliśmy czasu. Druga atrakcja to kolejka z Malcesine na Monte Baldo. Niestety otwierają ją dopiero w kwietniu, więc tym razem się nie załapaliśmy, ale warto. W 2019 roku byliśmy na Monte Baldo we wrześniu. Widoki robią ogromne wrażenie, a na dodatek na szczycie jest restauracja, w której można zjeść np. tiramisu z widokiem z lotu ptaka na taflę jeziora.
Sobota zaczęła się podobnie jak piątek – od śniadania i basenu. Po kąpielach ruszyliśmy w drogę na południowy kraniec jeziora – do Sirmione. To jeden z punktów obowiązkowych do zobaczenia nad Gardą. Niewielki półwysep mniej więcej po środku południowego brzegu, na którym znajduje się malowniczy zamek otoczony wodą. Myśleliśmy, że w marcu ludzi będzie tu nieco mniej niż latem, ale myliliśmy się. Dzikie tłumy zachęcone przez pogodę, a musicie wiedzieć, że Sirmione to miejsce specyficzne, bo parkingi znajdują się spory kawałek od zamku i uliczek z restauracjami i sklepikami. Pojechaliśmy jak najdalej się dało, ale wszystkie miejsca były zajęte i musieliśmy wracać, by w końcu zrobić łącznie 5 km pieszo w miasteczku. Jeśli jesteście z dziećmi – przygotujcie się na to. Jest trochę chodzenia, głównie z parkingu do zamku.

W Sirmione świeciło słońce, ale też mocno wiało. Ja trzymałam formę – razem z Klarą wciągnęłyśmy znowu lody, a panowie postawili na pizzę na kawałki. Kupiliśmy tu także ciastka cannoli i sfogliatelle z nadzieniem pistacjowym. Warto spróbować! Z Sirmione pojechaliśmy do Salo słynącego z promenady, a następnie do Limone Sul Garda. O ile Salo to w zasadzie sama promenada, to Limone ma zdecydowanie fajniejszy klimat, zbliżony do Bardolino. A do tego sporo parkingów, na których spokojnie można znaleźć miejsce. W Limone zaczyna się też ścieżka pieszo-rowerowa, która prowadzi w stronę północy, a więc Rivy. Miejscami jest zawieszona nad taflą jeziora. To tędy biegł Marcin w niedzielnym maratonie. W tym rejonie zaczyna się sporo tuneli wykutych w skałach i co ciekawe, to w jednym z nich kręcono scenę otwierającą „Quantum of Solace”, a więc jechał tędy sam James Bond! Przez wielu ta pościgowa scena jest uznawana za jedną z najlepszych w całej serii, a lokacje na pewno wiele tu robią. Po powrocie do Rivy tradycyjnie trzeba było coś zjeść. Spróbowaliśmy słynnej Carne Salada, odwiedziliśmy sportowy pub Moby Dick, znowu wylądowaliśmy w restauracji RivaMia i nie możemy się do niczego przyczepić, więc spokojnie polecam na pizzę lub makaron.

W niedzielę Marcin biegł, a my zaczęliśmy od basenu, po którym wybraliśmy się zaledwie kilka kilometrów od Rivy – do Varone, gdzie znajduje się jaskinia z wodospadem. To atrakcja płatna – kilka euro od osoby, ale warto zobaczyć jaką moc ma woda. Warto też zabrać coś przeciwdeszczowego, bo będziecie mokrzy. Jest tu nie tylko wodospad, ale też sporo posadzonych egzotycznych roślin na nasłonecznionym zboczu góry – w tym malutkie ananasy. Jest lekkie podejście pod górę, ale całość można zrobić w 15 minut 😉

W oczekiwaniu na maratończyka kręciliśmy się po Rivie – znowu zjedliśmy makaron w Pasta Fresca (serio pyszny!!!), a później trochę odpoczywaliśmy. Popołudniu zaczęło padać, Riva zaczęła po prostu za nami tęsknić, bo niedziela była naszym ostatnim dniem na miejscu. Po powrocie Marcin z tatą wybrali się na basen i saunę, a ja z Klarą ruszyłam na podbój pobliskich supermarketów w poszukiwaniu włoskich specjałów. Ostatnim punktem programu była kolacja w jednej z restauracji.

W poniedziałek, tuż po śniadaniu, wyjechaliśmy z Rivy w stronę Polski. Tym razem jechaliśmy całą trasę, bez noclegu po drodze. I okazało się, że nasze dziecko serio jest Terminatorem i nie stanowi to dla niej żadnego problemu. Na trasie zrobiliśmy zaledwie dwa przystanki i po około 10 godzinach byliśmy na miejscu.
Polecam Gardę z całego serca. Klimat niemal nadmorski, góry i woda w jednym miejscu, a do tego palmy i egzotyczna roślinność. Jak dodamy do tego włoskie jedzenie to nie może być lepiej! Nie ma znaczenia, gdzie nad Gardą się zatrzymacie – bez problemu objedziecie całe jezioro nawet w jeden dzień. W 2019 roku mieszkaliśmy w rejonie Peschiera del Garda, a więc na południu. Teraz na północy. Nie potrafię wskazać, gdzie było lepiej – wszędzie równie dobrze!