Tak się leci przez Atlantyk!*

24 czerwca 2017

Podróż z londyńskiego lotniska Heathrow do Los Angeles odbyliśmy na pokładzie Airbusa A380 linii British Airways. Odprawiliśmy się na lot już w piątek (linie dają taką możliwość przez internet) – sami wydrukowaliśmy sobie Boarding Pass, które pokazywaliśmy wchodząc do samolotu. Bagaże do luku bagażowego nadaliśmy już w Berlinie, a linie dbają o to, by wraz z nami dotarły tym samym samolotem aż do Los Angeles, mimo przesiadki w Londynie. 

Nasze bydlę 😉

Okazało się, że mamy bardzo dobre miejsca w samolocie – blisko końca maszyny, ale akurat za mną i za Iwoną nikt nie siedział, więc mogłyśmy bez oporu rozłożyć fotele (dużo wygodniejsze niż w samolocie na trasie Berlin – Londyn). Na każdym fotelu pasażera klasy ekonomicznej (kto wie, może następnym razem będzie biznes klasa ;)) czekały już poduszki, koce i słuchawki. Każdy pasażer ma przed sobą ekran (w zagłówku fotela przed nami), na którym można oglądać trasę lotu na mapie, a także grać w gry typu Sudoku, Tetris i inne bzdety. Są też seriale (Big Little Lies czy Westworld) i oczywiście filmy, które podbiły moje serce 😀 Nie zabrakło „La la land”, który będzie się przewijać w naszej podróży, ale też innych stosunkowo nowych produkcji. Była więc „Piękna i Bestia” czy „Trole” i „Dziecko Bridget Jones”. 

Po chwilowych ochach i achach zachwytu nad tym jak wspaniale będziemy się bawić w trakcie 11-godzinnego lotu, zaczęliśmy się wkurzać, bo oczywiście start się opóźniał. Zamiast o 9.50 wylecieliśmy około 10.40 czasu angielskiego, bo jak się okazało – jacyś inteligentni inaczej pasażerowie nie mogli znaleźć Gate C56, by dostać się do samolotu. A gdy już dostali się do tego Gate, okazało się, że… nie mają paszportów. O jak mi przykro. Dlatego nie można ich było zabrać na pokład, a co więcej, konieczne było odnalezienie ich bagaży w luku bagażowym samolotu i wyładowanie – nie mogły lecieć samolotem bez właścicieli.

Ostatecznie wystartowaliśmy. Start takiego giganta odczuwa się zupełnie inaczej niż mniejszych Airbusów, którymi zdarzało mi się dotąd latać. Po starcie załoga zaczęła rozdawać pasażerom napoje. Marcin piwko, Iwona whiskey z colką, a ja woda i Litorsal na walkę z odwodnieniem 😉 Wzięłam też piwko, ale nie udało mi się go uratować przed Marcinem. Ogólnie brać można wszystko bez ograniczeń. Po napojach przyszedł czas na jedzenie. Do wyboru były dwa dania na ciepło – makaron wegetariański i kurczak curry z ryżem. Wszyscy wzięliśmy kurczaka i nie pożałowaliśmy. Jak na warunki samolotowe mega dobry – z orzechami nerkowca 🙂 W zestawie była też bułka, masło, mleko i cukier do kawy/herbaty, woda, sałatka (nie jadłam, więc się nie wypowiem – Marcin zjadł dwie) i pudding czekoladowy z pomarańczą (pyyycha!!). 

Tak można podróżować!

Oczywiście w każdej chwili można poprosić napoje – panie latają na wysokości lamperii (choć w samolocie ich nie ma), ale być może w innych liniach lotniczych jest jeszcze lepiej. Po około 6 godzinach lotu dostaliśmy słodko-słone zagryzki. Moje ulubione Maltesers :D, słodki popcorn z karmelem i nachosy. Na koniec była jeszcze pizza 🙂

Co do samej trasy lotu – po około 4 godzinach byliśmy nad Grenlandią! Niestety przez moje gapiostwo widziałam tylko linię brzegową Grenlandii, gdy już ją mijaliśmy. A później tylko wody Atlantyku i dalej Kanada, Zatoka Hudsona i USA 🙂 Na szczęście bagaże doleciały z nami!

*Wpis pochodzi z nieistniejącego bloga lucky-me.pl, który powstał w 2017 roku w celu opisywania naszej amerykańskiej wycieczki.