Położyliśmy się do łóżek o 23.30 w piątek, a wstaliśmy o 00.30 w sobotę. Wyspani, hue hue hue. A to dopiero początek jak dotąd najdłuższego dnia w naszym życiu, który trwał ponad 30 godzin!
Po 1.00 wyjechaliśmy do Berlina. Obyło się bez niespodzianek po drodze. Na lotnisku Berlin Tegel byliśmy około 4.00 i wcale nie byliśmy pierwsi. Naszą uwagę przykuł sporych rozmiarów osobnik rozłożony na podłodze terminala A5, który chrapał tak, że Iwona chciała go zdzielić kijem od GoPro. Był bardzo podobny do pewnej znanej mi osoby, ale nie powiem do kogo, bo nie wypada 😀 Około 4.30 okazało się, że koło nas nagle i totalnie niespodziewanie pojawiła się tajemnicza walizka, którą zainteresowała się ochrona lotniska. Najpierw dwóch pracowników ochrony oglądało ją dokładnie, później zaczęli gdzieś dzwonić, a w tym czasie zaczęliśmy się zastanawiać gdzie tu się schować, by jak najmniej oberwać w przypadku potencjalnego wybuchu. Po kilku minutach adrenalinki wygłoszono komunikat, by pan taki i taki podszedł do swojego pozostawionego bez opieki bagażu. W tym czasie przy torbie było już 4 pracowników lotniska rozglądających się nerwowo. Ostatecznie pan wyglądający jak Einstein wyłonił się zza filaru i jak gdyby nigdy nic wziął torbę i odszedł 😀 Iwona odetchnęła z ulgą, a chrapiący osobnik nawet się nie zorientował, że obok niego działa się taka akcja.
Choć na lot odprawiliśmy się on-line już w piątek, kolejka do oddania bagażu była tak długa i przesuwała się do przodu tak powoli, że spędziliśmy w niej przynajmniej pół godziny. A później kolejna kolejka – do kontroli bagażu podręcznego. Tegla nie wspominamy dobrze. Nie dość, że lotnisko samo w sobie wygląda fatalnie, to jeszcze okazało się, że pracownicy popieprzyli coś z torbami pasażerów naszego lotu i ostatecznie wylecieliśmy z około 40-minutowym opóźnieniem. W sumie nawet się tym nie zmartwiłam (pewnie dlatego, że było wcześnie rano), ale okazało się, że to opóźnienie da się nam we znaki na naszym przystanku w podróży w Londynie. Sam lot był fatalny – niewygodne fotele i mało miejsca. Po 1,5h miałam dosyć, a przecież 11h lotu przed nami!
Na Heathrow w Londynie mieliśmy dolecieć o 8.05 angielskiego czasu (9.05 polskiego), ale na terminalu byliśmy około 8.40. A kolejny lot – do Los Angeles już o 9.50. Terminal 5, z którego lecieliśmy, był gigantyczny, a na nim m.in. sklep z gadżetami z Harrego Pottera 🙂 Niestety nie było nam dane zrobić zakupów – bo oczywiście Kasi torba w podręcznym musiała zostać dokładnie przetrzepana, przez miłą Polkę pracującą na lotnisku. Choć Iwona też miała w torebce jakieś kosmetyki w tubkach i buteleczkach – nikt się nie czepiał. Ale u mnie nie dość, że sprawdzili całą zawartość torby i powyciągali wszystkie kosmetyki, to jeszcze przejechali mi telefon szmatką na wykrywanie narkotyków. Po kontroli pani ładnie oddała wszystkie błyszczyki i inne mini tubeczki i życzyła udanej podróży.
Wszystko fajnie, tylko do zamknięcia naszej Gate (C56) zostało nam jakieś 15 minut, a tu jesteśmy… w dupie – nie wiadomo, gdzie ten Gate się znajduje. W końcu znajdujemy znaki kierujące w odpowiednią stronę i… okazuje się, że do tych bramek trzeba dojechać KOLEJKĄ (!). Halo, nie mamy czasu! Biegiem do kolejki, która na szczęście jeździ co kilka minut, pędem długimi ruchomymi schodami na górę i jeszcze większym pędem do Gate C56, gdzie jak się okazało, mimo 5 minut do zamknięcia odprawy… stała ogromna kolejka ludzi. Adrenalinka, trochę się zgrzaliśmy, ale dwie Brytyjki miały gorzej. Biegły na nasz lot boso przez pół lotniska myśląc, że już się spóźniły 😀
Ostatecznie bez problemów wsiedliśmy na pokład ogromnego Airbusa A380. W Los Angeles wylądowaliśmy z 20-minutowym opóźnieniem, ale to co zastałam na lotnisku totalnie mnie, hmm nie wiem jak to nazwać. Wkurzyło? Zirytowało? Zaskoczyło? Rozczarowało? Wszystkie te określenia to jakby mało. Jako „szczęśliwi posiadacze” wiz do USA zostaliśmy potraktowani jak bydło. Nie tyle Iwona, która po przejściu jednej kontroli samodzielnie zostawiała w specjalnej maszynie odciski palców, co ja i Marcin, bo postanowiliśmy się załatwić sprawę jako „RODZINA”. Spędziliśmy co najmniej 30 minut w ciasnym, dusznym i wypełnionym po brzegi ludźmi pomieszczeniu. W towarzystwie a la Meksykanów i dziesiątek Azjatów. Wszystko przez oczekiwanie w kolejce do łaskawych panów, którzy rzucając jedno spojrzenie na Twoją twarz wiedzą – wjedziesz albo nie wjedziesz na teren USA. Gotowaliśmy się tam z nerwów i bezradności, a biedna Iwona czekała na nas już za bramkami (przeszła przez rozmowę z miłym panem sama i zajęło to znacznie krócej). Miły pan ostatecznie wpuścił nas do USA i pozwolił łaskawie zostać aż do 23 grudnia. Wszystko odbywało się w jakiejś lotniskowej piwnicy bez okien. Pierwszy raz poczułam się jak podczłowiek gorszej kategorii, jak bydło wpuszczone do stodoły. Tak nie powinno to wyglądać.

Po opuszczeniu lotniska przespacerowaliśmy się do naszego hotelu – znajduje się blisko LAX. Oczywiście nie mogło obyć się bez niespodzianek. Najpierw okazało się, że mamy pokój tylko z jednym łóżkiem, a później, że śniadanie w niedzielę dostaną tylko dwie osoby, a jak stwierdził manager – w ogóle śniadania być nie powinno, bo booking.com się pomylił. No extra! Ostatecznie, pan manager, oczarowany naszym wdziękiem, załatwił nam dodatkowe łóżko i śniadanie w cenie, choć za trzecią osobę jedzącą musimy zapłacić.
Po ogarnięciu się po długiej podróży, ruszyliśmy z hotelu po nasze auto do Sixt – w sąsiedztwie hotelu. Tu nie było większych problemów, choć okazało się, że do momentu oddania pojazdu na koncie zablokują mi 200 dolarów więcej niż wynosi koszt rezerwacji. Tego nie wiedziałam, ale jestem przygotowana 😉 Dostaliśmy Volvo V60 z 2017 roku ze skórą i nawigacją w środku – jesteśmy po pierwszych przejażdżkach i jest dobrze!

Ze względu na mega zmęczenie dziś byliśmy jedynie na Hermosa Beach, gdzie na molo kręcili sceny do „La la land”.

Pogoda niestety nas dziś nie rozpieszczała – było około 20 stopni Celsjusza i potwornie wiało.

Zjedliśmy fish&chips i burgery przy oceanie, przeszliśmy się po molo, zobaczyliśmy budki ratowników rodem ze „Słonecznego Patrolu” i ruszyliśmy na zasłużony odpoczynek.
*Wpis pochodzi z nieistniejącego bloga lucky-me.pl, który powstał w 2017 roku w celu opisywania naszej amerykańskiej wycieczki.