Road Trip Journal Dzień 10*

3 lipca 2017

Nauczeni doświadczeniem z sekwojami, wstaliśmy dziś wcześnie. A nawet bardzo wcześnie. Mój budzik zadzwonił o 5.45. Szybkie ogarnięcie się i śniadanie (tosty z dżemem ;))). O 7.00 wyruszyliśmy w drogę do Yosemite National Park, do którego mieliśmy niespełna dwie godziny. Wcześniej sprawdziłam – polecają, by na miejscu być przed 9.00, bo później robi się tłoczno.

Początek mieliśmy niezły. Tylko chwilę staliśmy w korku do wjazdu na teren parku narodowego. Później bez problemów zatrzymaliśmy się na pierwszym punkcie widokowym – Bridalveil Fall. Po wyjściu z auta pierwszy raz w trakcie pobytu w Stanach było nam chłodno. W dolinie pomiędzy górami nie było jeszcze słońca. A do tego woda z wodospadu pryskała na nas orzeźwiająco. Wodospad piękny, ale kolejne punkty czekają.

W planie miałam zatrzymanie się jeszcze w kilku punktach, ale w części z nich nie udało nam się znaleźć miejsca parkingowego (podobno w sezonie Yosemite odwiedza 5 milionów turystów). Ale i tak udało nam się napatrzeć na absolutnie piękne wodospady – mniejsze i większe. Wrażenia niesamowite. I ta rzeka płynąca przy drodze, przy której po prostu można się zatrzymać. Cudo. 

Gdy wyjeżdżaliśmy z Yosemite, kolejka do wjazdu miała kilka mil. Tym razem nam się udało! Przed nami długa droga nad Lake Tahoe. Jechaliśmy około pięciu godzin, przez przepiękne góry z ośnieżonymi szczytami. Nie zdawałam sobie sprawy, że śnieg będzie tu na wyciągnięcie ręki, tym bardziej, że wcale nie jest zimno. Przejeżdżaliśmy m.in. przez lasy El Dorado, zatrzymaliśmy się też na kilku punktach widokowych. Osiągnęliśmy wysokość około 9000 stóp! To ponad 2700 metrów – samochodem! I wszędzie piękne sekwoje. Tutaj nawet szyszki mają gigantyczne!

Po dojechaniu na miejsce, już w Stateline w Nevadzie (State line – bo to granica między Nevadą i Kalifornią), zameldowaliśmy się w Hard Rock Hotel 🙂 zjedliśmy burgerki (pycha!!!), bo umieraliśmy z głodu. Po obiedzie wybraliśmy się nad jezioro – plaża pełna turystów, a fale jak na morzu. Woda czyściuteńka i lodowata, a w tle ośnieżone góry! Tu wypiliśmy piwo i zjedliśmy rozpływające się ciasto czekoladowe, a później z totalnie pełnymi brzuchami wróciliśmy do hotelu.

Lake Tahoe i lodowata woda.

W hotelu nie tylko jest podgrzewany basen (już wypróbowany! :D), ale też kasyno, do którego poszliśmy po basenie. Niestety tym razem nie wygraliśmy ani grosza. Smuteczek. Jesteśmy dziś nieco zmęczeni (chyba wczesne wstawanie dało o sobie znać).

Jutro przed nami zwiedzanie okolic Lake Tahoe – jak się uda wjedziemy też gondolą na pobliską górę, która zimą służy narciarzom 🙂 a później będziemy świętować Dzień Niepodległości w Sacramento!

*Wpis pochodzi z nieistniejącego bloga lucky-me.pl, który powstał w 2017 roku w celu opisywania naszej amerykańskiej wycieczki.