Po porannym ogarnięciu i wymeldowaniu z hotelu, ruszyliśmy na zabójcze śniadanie do Hard Rock Cafe. Wszyscy wzięliśmy śniadaniowego sandwicha, który okazał się rogalikiem zapiekanym z bekonem, serem i jajecznicą 😀 a do tego coś a la placek ziemniaczany, tylko bez żadnych przypraw… Ogólnie śniadanie trzymało nas dziś do wieczora. Ale przynajmniej pierwszy raz tutaj wypiłam dobrą zieloną herbatę, angielską 😉 i obsługiwała nas Polka, o czym dowiedzieliśmy się, gdy już zapłaciliśmy. W ogóle mnóstwo tu pracowników z całego świata – pewnie program work & travel.

Po śniadaniu przeszliśmy się do Heavenly Resort – z ulicy, przy której mieścił się nasz hotel można wjechać gondolą na wysokość prawie 3000 metrów nad poziomem morza. Dzięki Agnieszka za polecenie! 😉 Taka „impreza” kosztuje 48 dolców za osobę, ale warto było. Gondole mieszczą maksymalnie po 8 osób, ale jechaliśmy sami. Widok na jezioro i otaczające góry nieziemski. Gondola zatrzymuje się na specjalnie zbudowanym tarasie widokowym, a następnie jedzie się jeszcze wyżej do całej górskiej wioski z różnymi atrakcjami dla dzieci i dorosłych – są tu park linowy, tyrolka itp.

I jest też… leżący tu śnieg, który przy moich japonkach na nogach wygląda dosyć komicznie 😉 Następnie wraca się gondolą na dół. Mega fajna sprawa. Co ciekawe, miejscowość Lake Tahoe (nazywa się tak jak jezioro) leży w dwóch stanach – Kalifornia i Nevada. Dopiero z góry można zobaczyć jak bardzo te stany się różnią. Ulica, która je dzieli, wyznacza granicę między niską zabudową i wysoką. W Kalifornii są świetne górskie hotele w pięknej stylistyce – drewniane, typowy resort narciarski (tak, zimą jeździ się tu na nartach), a w Nevadzie fatalne molochy, które kompletnie nie pasują do krajobrazu. Ale przecież gdzieś trzeba zmieścić te kasyna.

Po powrocie gondolą na dół ruszyliśmy w stronę Sacramento, bo w Lake Tahoe zaczęło się robić bardzo tłoczno – wszyscy zjeżdżali z okolic na Dzień Niepodległości. Zanim dojechaliśmy do Sacramento zahaczyliśmy o centrum outletowe 😉 były więc i zakupy.
Samo Sacramento nieco nas… zaskoczyło. Hotel mamy w samym Downtown, a więc otoczony jest wysokimi budynkami, ale przez Dzień Niepodległości to absolutnie wymarła okolica. Na mapie sprawdziłam, że jakąś milę od hotelu jest Old Sacramento – najstarszy fragment tego jakże „starego” miasta (założonego w 1848 roku ;)) więc postanowiliśmy się tam przejść. Po drodze spotkaliśmy kilku bezdomnych. Trudno opisać coś, czego nie można pokazać, ale był to smutny i przerażający widok.

Ostatecznie dotarliśmy do tego Old Town – drewniane budynki, w których znajdują się knajpy i sklepy z pamiątkami. Początkowo byliśmy tu jednymi z nielicznych ludzi, co nas przeraziło. Znaleźliśmy jednak świetny sportowy bar, w którym zjedliśmy kolację i wypiliśmy piwo. Ludzi z każdą chwilą przybywało. Przeszliśmy się nad rzeką Sacramento, przy której stały zacumowane motorówki, na której kwiat amerykańskiego narodu „imprezował” na całego. Pozwiedzaliśmy sklepy – natrafiliśmy m.in. na taki z przebraniami, w którym były chyba wszystkie możliwe maski, jakie można sobie wyobrazić. O 21.30 odbył się pokaz fajerwerków, na który zjechało chyba całe miasto, ale na mnie wielkiego wrażenia nie zrobił. No może końcówka była efektowna 😉 Powrót do hotelu był… emocjonujący głównie przez bezdomnych, którzy w sporej ilości poruszają się po ulicach, a co więcej, po prostu śpią na nich w śpiworach i namiotach.
Jutro po śniadaniu wyjeżdżamy w stronę Napa Valley i winnic. A później San Francisco!
*Wpis pochodzi z nieistniejącego bloga lucky-me.pl, który powstał w 2017 roku w celu opisywania naszej amerykańskiej wycieczki.