Zacznę od tego, że Polska to nie jest zły kraj. Serio. Siedząc w kraju i myśląc o Ameryce widzi się „amerykański sen” – wielkie budynki, pięknych ludzi i w ogóle wszystko super. Ale fakty są nieco inne. Jak stwierdziła Iwona – nie widziała tu żadnego przystojnego faceta. Ja widziałam tu tylu otyłych ludzi, że nawet nie wiem jak ich policzyć. A bezdomnych jest to po prostu ogrom. Rozmawiałam dziś na ten temat z pracownikiem hotelu – przyznał, że Amerykanie nie zwracają uwagi na bezdomnych, dla nich to normalność. Dla nas to po prostu coś strasznego. Są wszędzie – jedni zachowują się dziwacznie i mówią do siebie albo grają w hokeja między samochodami, inni coś krzyczą, a kolejni siedzą w namiotach na chodnikach. Tragedia.
Przechodząc do naszego dnia. Wstaliśmy nieco później niż zwykle i zaczęliśmy dzień od śniadania w Subway’u. Później wybraliśmy się na przystanek tramwaju elektrycznego, który jest jednym z symboli San Francisco. Wszystko super, ale w kolejce do tej atrakcji spędziliśmy blisko 2 godziny. Sama przejażdżka trwała 10 minut, ale wrażenia niesamowite. Staliśmy na brzegu wagonika, trzymając się za barierki – super sprawa!

Wagonikiem dojechaliśmy w rejon Pier 39 – zatoki, przy której znajduje się mnóstwo sklepów i restauracji. Najpierw poszliśmy zobaczyć Lombard Street – najbardziej krętą uliczkę w mieście, a później pozwiedzaliśmy okolicę – ulice są mega strome, wszędzie wchodzi się ciężko, ale warto dla widoków. Doskonale widać stąd m.in. wyspę z więzieniem Alcatraz i Coit Tower – jeden z symboli SF. Do wieży nie udało nam się dotrzeć, ale za to jechaliśmy tramwajem i autobusem 😀

Bardzo ciekawa przygoda z komunikacją miejską. Tramwaje są tu mega stare, nie widzieliśmy ani jednego nowego i w sumie nie wiemy czy to po prostu taki ich urok, czy mieszkańcy muszą znosić na co dzień uroki takich „klimatycznych” pojazdów. Gdy weszliśmy do środka, zdziwiliśmy się, że tramwaj nie zatrzymywał się na kolejnych przystankach. Okazało się, że zatrzymuje się na żądanie. A jak go zatrzymać? Jeden z pasażerów powiedział nam, że musimy pociągnąć za linkę przy oknie (???!!!!!). Ha ha ha dobry żart. NIE serio. Tu trzeba ciągnąć za linkę przy oknach. Nawet w nowszych autobusach!!!!! Dla mnie to jakiś joke. Gdzie nasze Solarisy, a gdzie te amerykańskie autobusy i tramwaje. Przepaść! Ostatecznie pociągnęliśmy za linkę i faktycznie tramwaj stanął na najbliższym przystanku. Niesamowite. I jeszcze cenna dziennego biletu na komunikację miejską – 21 dolarów za osobę. Dla mnie bardzo dużo za taki komfort jazdy.

Wracając do wybrzeża. Obiad zjedliśmy w Pier 39 – centrum handlowym z widokiem na zatokę. Tutaj też kupiliśmy sporo pamiątek. Stąd postanowiliśmy ruszyć do Coit Tower, ale Google Maps doprowadził nas do gigantycznej skały i jakoś nie mieliśmy mocy, żeby iść dookoła. Pojechaliśmy więc na Union Square – do Downtown, gdzie tuż obok jest Chinatown z Dragon’s Gate. Nic specjalnego 😀 Po zjedzeniu deseru przy Chinatown ruszyliśmy w stronę hotelu zahaczając o centrum handlowe przy Market Street. I znowu poszły pieniądze 😉

San Francisco ma swój urok, szczególnie biorąc pod uwagę piękne widoki z wyższych wzniesień w mieście. Ale jeśli tu mieszkać – to raczej tylko na przedmieściach. W centrum myślę, że życie do łatwych nie należy, chociażby ze względu na parkowanie na ekstremalnie stromych ulicach (chociażby obowiązkowe skręcanie kół) i wspomnianych wcześniej bezdomnych. Poza tym jest tu… zimno 😀 termometry pokazywały mniej niż 20 stopni, a jak na Kalifornię to zdecydowanie za mało!
Jutro opuszczamy miasto i ruszamy w stronę Doliny Krzemowej, a później wjedziemy na Pacific Highway, by wracać w stronę Los Angeles.
*Wpis pochodzi z nieistniejącego bloga lucky-me.pl, który powstał w 2017 roku w celu opisywania naszej amerykańskiej wycieczki.