Można zaplanować wyjazd co do minuty, ale jest coś, czego zaplanować się nie da 😉 To pogoda. Niestety, ale wtorek minął nam pod znakiem deszczu i to od rana do nocy. Momentami padało mocno, momentami nieco mniej, ale wciąż padało, a zwiedzanie miasta w deszczu do łatwych nie należy. Szczególnie z 4-latką 😉 Mimo to uważam, że daliśmy radę!
Plan był taki, by dojechać do Coney Island, przejechać się na jakiejś karuzeli, zobaczyć Manhattan Bridge z punktu widokowego, przejść po Domino Park i promem wrócić na Manhattan. Pogoda uniemożliwiła nam zabawę w Luna Parku, ale i tak było spoko. Dzień zaczęliśmy od wizyty na Grand Central. To zabytek, choć w Europie zabytkiem pewnie by nie był 😉 To stacja z 44 peronami, ma ich najwięcej na świecie! Dziennie przewija się tu nawet 800 tysięcy pasażerów. I czuć ten tłum, choć podobno obecnie w mieście jest mniej ludzi niż zwykle. To tutaj znajduje się podobno najdroższy na świecie zegar warty nawet 20 mln dolarów. To tutaj można podziwiać niezwykle sklepienie: rozgwieżdżone niebo ze znakami zodiaku według projektu Francuza, Paula Cesara Helleu. To tutaj jest Galeria Szeptów. To ten dworzec ma ponoć tajną platformę kolejową połączoną z hotelem Waldorf Astoria, z której korzystają prezydenci USA odwiedzający Nowy Jork! Tam niestety nie dotarliśmy.

Na Grand Central kupiliśmy karty na metro. Tygodniowe, bo to najtańsze rozwiązanie. Dzieci do 110 cm wzrostu jeżdżą za darmo, więc Klara jeszcze się łapie. Tygodniowa karta na metro to 33 dolary za osobę. Chwilkę nam zajęło, by zorientować się w temacie poruszania się metrem po mieście, a konkretnie odgadnięcia, z którego peronu odjeżdża pociąg jadący w interesującą nas stronę. Ale ostatecznie nie zaliczyliśmy żadnej wpadki.

W metrze jest OKROPNIE gorąco. Na dworze musieliśmy chodzić w kurtkach przeciwdeszczowych, a pod ziemią natychmiast je ściągać, bo było nam potwornie gorąco i duszno. Nie wiem jak oni dają radę, ale są zaprawieni, bo my jako jedyni wyglądaliśmy na zapoconych. Cała reszta sprawiała wrażenie wyluzowanych, rześkich i świeżych 😉 Niesamowite jest to, że na każdej stacji metra pod ziemią działa WiFi i jest świetny zasięg komórkowy.
Metrem dojechaliśmy do pierwszego przystanku – widoku na Manhattan Bridge. Ale lało tak, że nawet nie wyszliśmy ze stacji metra. Cofnęliśmy się na dół i pojechaliśmy prosto na Coney Island licząc, że w trakcie 40-minutowej drogi sytuacja choć trochę się poprawi.

Coney Island to część Brooklynu. Graniczy między innymi z wielkim prywatnym osiedlem Sea Gate (żeby się tam dostać, trzeba mieć specjalne pozwolenie – to popularne w USA). Największa atrakcja to szeroka plaża, ale też spory lunapark znany z wielu filmów, ale i teledysków. Chociażby Beyoncé „XO”. Zrobiliśmy tu zdjęcia na niemal pustej plaży i pustej promenadzie. Będąc na Coney Island podobno nie można ominąć dwóch rzeczy: po pierwsze trzeba przejechać się na czymkolwiek w lunaparku. Po drugie: trzeba zjeść hot doga od Nathana. Są tu sprzedawane od ponad 100 lat! Nam się udało ominąć i przejażdżkę w lunaparku (przez pogodę) i hot doga (nie mieliśmy ochoty). Zjedliśmy jednak całkiem spoko pizzę w restauracji przy Luna Parku, a następnie wróciliśmy metrem na Manhattan, by za chwilę przejechać na Williamsburg – do Domino Park.

Przywitanie z Williamsburgiem było osobliwe, bo zeszliśmy ze stacji metra na uliczkę kojarzącą się bardziej z Bangkokiem niż Nowym Jorkiem, ale im bliżej do rzeki, tym lepsze wrażenie. Sam Domino Park to jeden z nowszych parków na Brooklynie. Otwarty w 2018 roku, zaprojektowany przez James Cornera odpowiedzialnego także za nowojorską High Line. Ogromny plac zabaw, nawiązania do przeszłości (dawna fabryka cukru), wybieg dla psów, restauracje i niesamowite widoki na Manhattan! W deszczu równie niesamowite, bo Manhattan spowiła mgła. Krótki spacerek i wylądowaliśmy na marinie, z której odpływają promy na Manhattan. Za zaledwie 2 dolary „z hakiem” można się przepłynąć omijając mosty. Pływać jeszcze będziemy!
Po dotarciu na Manhattan doszliśmy do Empire State Building, a stąd Piątą Aleją wróciliśmy do hotelu zahaczając po drodze o sklepy z pamiątkami i spożywczaki, by kupić naszemu niejadkowi coś, co łaskawie zechce zjeść 😉

Po krótkim odpoczynku w pokoju wybraliśmy się na deszczowe Times Square, czyli jeden z symboli Nowego Jorku. W dzień nie robi pewnie tak wielkiego wrażenia jak w nocy. Przy Times Square znajduje się jeden z nowojorskich sklepów Disneya – koszmar każdego rodzica! Czy ja wspominałam, że kupiliśmy strój Roszpunki w Targecie, by nie wydawać kasy w sklepie Disneya? 😂 Głupia ja! Wyszliśmy z suknią i BUTAMI Elsy, a ja kupiłam sobie bardzo fajna koszulkę z nowojorską Myszką Mini. 🙈

Być w Nowym Jorku i nie być na Times Square to jak być w Zakopanem i nie być na Krupówkach. Ale dla mnie to za dużo. Ludzi, mimo deszczu, ogrom. Mieszkamy blisko, ale wystarczająco daleko, by tych tłumów już nie czuć.
Były jeszcze szybkie zakupy w Hard Rock Cafe i zasłużony odpoczynek. Na liczniku prawie 20 000 kroków! Dodam tylko, że mamy bardzo dzielną córkę, bo przeszła dziś tyle, co my. I nie było stękania!